Popularne dyscypliny
Dyscypliny
Pokaż wszystko

Ryszard Szurkowski nie żyje. Przyjaciele z szosy wspominają mistrza - kolarstwo

Emil Riisberg

06/02/2021, 06:00 GMT+1

Ryszard Szurkowski był nieustępliwy, nie było dla niego przegranego wyścigu. - Gdy jakiś nam się nie ułożył i jechaliśmy gdzieś daleko, powtarzał: "Janusz, to również trzeba wygrać. Tutaj też się uczymy" - wspomina go Janusz Pożak, jeden z jego dawnych przyjaciół. Na co dzień też trudno było go złamać. Taki był. Drugiego takiego nie będzie.

Foto: Eurosport

Odszedł 1 lutego. Miał 75 lat.
Późną jesienią 2018 roku Polskę zelektryzowała wiadomość o sparaliżowanym Ryszardzie Szurkowskim i zbiórce pieniędzy na rehabilitację mistrza. Historię "najtrudniejszego wyścigu w życiu" opisał w "Rzeczypospolitej" Krzysztof Wyrzykowski, wieloletni przyjaciel kolarza i współautor jego biografii.
Wiadomość była szokująca. Nie tylko dlatego, że opisywała dramatyczny stan czterokrotnego zwycięzcy Wyścigu Pokoju, ale też mówiła o wydarzeniach, które rozegrały się blisko pół roku wcześniej.
Szurkowski uległ wypadkowi 10 czerwca, podczas wyścigu weteranów w Kolonii. Konsekwencje feralnego zdarzenia utrzymywane były w tajemnicy aż do listopada. Szurkowski nie chciał pomocy z zewnątrz. Wyjaśniał później, że na wyścigi do Kolonii jeździł prywatnie.
Kraj przypomniał sobie o człowieku, który przez lata wyciągał na ulice miast i miasteczek tłumy, by choć przez chwilę zobaczyć przemykających na rowerach kolarzy. Zbiórka ruszyła, a kibice zaczęli dopingować mistrza w kolejnych sukcesach, jakże odległych od tych, z których był najbardziej znany. Poruszenie ręką, pierwszy obrót korby na stacjonarnym rowerze, pierwszy krok, wykonany z pomocą specjalnego egzoszkieletu.
Postępy były powolne, znacznie wolniejsze, niż sam oczekiwał. Niemniej były i wszystko zdawało się zmierzać we właściwą stronę. Ale zrujnowany organizm zaatakował nowotwór. I jakby tego było mało, przyplątało się jeszcze zapalenie płuc. Swój najtrudniejszy wyścig zakończył przedwcześnie nad ranem 1 lutego.
Polski sport stracił ikonę, na której wzorowały się kolejne pokolenia kolarzy. I chociaż przez lata doczekaliśmy się wielu utalentowanych następców Szurkowskiego i kilku zdobywców tytułów mistrzów świata, sukcesu o takiej skali nie zdołał osiągnąć nikt. Bo Szurkowski był kimś więcej niż genialnym kolarzem.

Mistrz

- Czy ktoś potrafi sobie wyobrazić, że jadąc w ucieczce, liczy rywalowi obroty korbą, kiedy ten jest na zmianie? - pyta retorycznie Janusz Pożak, od połowy lat 70. kolega Szurkowskiego w reprezentacji Polski. - Ryszard to właśnie robił. I sam kręcił kilka obrotów mniej, oszczędzając siły tak, żeby rywale się nie zorientowali. Nawet takie drobiazgi były dla niego ważne. Dzięki nim wygrywał.
- Był przy tym niezwykle odpowiedzialny. Za wszystkich, nie tylko za własny wynik - dodaje Tadeusz Mytnik, przez większość kolarskiej kariery jeżdżący u boku Szurkowskiego. - Nieraz widział, że jesteśmy "ugotowani". Potrafił wtedy wrócić po któregoś z nas, a kiedy nie mieliśmy już siły jechać za nim, skakał do przodu sam, bo z przodu musiał być ktoś z Polaków.
- Jechaliśmy kiedyś wyścig we Francji - wspomina Pożak. - Rano była czasówka, którą wygrał Tadek, ja byłem piąty lub szósty. Po południu etap, około 180 kilometrów. Padał deszcz, jechało mi się źle, a do tego jeszcze złapałem gumę. Chciałem się wycofać. Nagle patrzę, że Rysiek został. Pomyślałem, że on też miał defekt. Tadek jechał w ucieczce, wszystko się dobrze układało. Pytam więc Szurkowskiego, czy on również złapał gumę, a ten odpowiada: "Nie, zostałem po ciebie. Mytnika zaraz dojdą i tylko ty możesz wygrać ten wyścig. Siadaj na koło, gonimy" - zarządził. Po godzinie dogoniliśmy peleton. Po ucieczce nie było już śladu.
- Udało mi się przejść na czoło peletonu, a na którymś podjeździe zabrałem się w odjazd z kilkoma Francuzami. Oni szarpali do przodu, ja dawałem lekkie zmiany. Na finiszu ich ograłem - opowiada. - Podszedłem później do Ryśka i pytam "skąd wiedziałeś?". "Widziałem, że masz nogę, a rano byłeś wysoko. Tadek był bardziej zmęczony, nie miał szans w ucieczce". Ryszard miał niebywałą intuicję i umiejętność zobaczenia tego, czego nikt inny nie widział.

Nauczyciel

Fenomen Szurkowskiego polegał nie tylko na tym, że umiał zauważyć i wykorzystać niezliczone drobiazgi, ale potrafił również tę wiedzę przekazywać kolegom z drużyny, a później podopiecznym.
- Jeżdżąc w wyścigu, mimowolnie zapamiętuje się różne szczegóły: trasę, zakręty, dogodne miejsca do ataku. Ryszard pamiętał nawet to, na jakich przełożeniach jechał on i jego rywale - mówi Lech Piasecki, który pod kierunkiem Szurkowskiego w roli trenera w 1985 roku we wspaniałym stylu wygrał Wyścig Pokoju i mistrzostwa świata. - Potrafił o tym opowiadać w taki sposób, że słuchaliśmy oniemiali.
- Jechał czasem obok mnie i pytał: "Widziałeś? Zauważyłeś, co przed chwilą zrobiłem?" - opowiada Pożak. - Nawet jak jakiś wyścig nam się nie ułożył i jechaliśmy w drugiej lub trzeciej grupie, powtarzał: "Janusz, to również trzeba wygrać. Tutaj też się uczymy".
Tak, nawet przegrany wyścig jest nauką.
- Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek podniósł głos, nawet gdy zasługiwaliśmy na ostrzejszą reakcję - dodaje Piasecki. - Po prostu mówił. Bardzo łagodnie, ale jednocześnie tak, że nie budziło to żadnego sprzeciwu. Wyznaczał nam cele, a gdy udawało nam się je realizować, utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że wszystko jest do zrobienia. To nas dodatkowo napędzało. Umiał wykrzesać z tych samych zawodników to, czego nie potrafili inni. Byliśmy już ukształtowanymi kolarzami, a Ryszard uczynił z nas zupełnie innych ludzi, którzy stając na starcie wierzyli, że mogą wygrać.
- Jeździło się dla niego z olbrzymią przyjemnością - wspomina Mytnik. - Nie żądał od nas niemożliwego. Zawsze jednak powtarzał, że jak sytuacja będzie się układać dla nas niekorzystnie, to musimy zrobić coś takiego, by rywali przynajmniej przestraszyć. Później zobaczymy, co z tego wyniknie. I to się udawało. Nawet zawodowcy, z którymi mieliśmy okazję się ścigać, zawsze się z nami liczyli. Merckx, Hinault, Anquetil, największe sławy. Gdy zaproszono nas na wyścig Paryż-Nicea, zapowiedzieli swoim drużynom, że każdy może odjechać, byle nie Polacy. Wiedzieli, że pod wodzą Ryszarda jesteśmy zdolni do wszystkiego.

Za wysokim murem

Z opowieści ludzi bliskich Szurkowskiemu wyłania się jednak obraz nie tylko genialnego kolarza i niezłomnego zwycięzcy ponad 400 wyścigów. Bohater masowej wyobraźni z lat 70. ubiegłego wieku, który zawsze starał się być blisko ludzi, miał również swoje tajemnice i sferę, do której nie dopuszczał nawet najbliższych z licznych przyjaciół.
- Z jednej strony miał coś, czego czasami brakuje współczesnym kolarzom: potrafił się sobą dzielić. Zawsze miał czas na to, by rozmawiać ze zwykłymi ludźmi. Czasami wystarczyło, że tylko ich wysłuchał. Ale jednocześnie był człowiekiem niezwykle delikatnym i zamkniętym w sobie. Z własnymi życiowymi problemami zostawał zupełnie sam. To było, jak na niego, zupełnie nietypowe - uważa Mytnik.
- Zawsze bardzo ważył słowa - wspomina. - Mocno się pilnował, by nie powiedzieć niczego, co zostawiałoby choćby odrobinę miejsca na kolejne pytanie. Czasem zabierał mnie z sobą na jakieś spotkanie i zapowiadał: "Tosiek, ty będziesz mówił. Ja coś dopowiem, jak będzie trzeba".
Ryszard Szurkowski na podium mistrzostw Polski w 1974 roku

Syn zginął w zamachu na WTC

O prywatnym życiu Ryszarda Szurkowskiego wiadomo niewiele. Pilnował tej sfery z niezwykłą skrupulatnością. Miał dwóch synów, którzy odeszli przed nim. O tym, że w ubiegłym roku stracił młodszego z nich - Wiktora - do niedawna wiedzieli tylko najbliżsi byłego kolarza.
Śmierć pierwszego syna Szurkowskiego przedarła się do publicznej wiadomości z powodu skali wydarzenia. Norbert Szurkowski zginął w ataku terrorystycznym na World Trade Center w Nowym Jorku. O nazwisko na pamiątkowej tablicy, ustawionej w pobliżu Ronda Waszyngtona w Warszawie, Szurkowski był wściekły.
- Tego dnia, we wrześniu 2001 roku, byliśmy na zebraniu w Polskim Komitecie Olimpijskim. Rysiek zaproponował, że odwiezie mnie na dworzec - opowiada Mytnik. - Jak dojechaliśmy, to powiedział, że przypilnuje mi walizki, a ja żebym poszedł kupić sobie bilet. W pewnej chwili przyniósł mi tę walizkę, postawił koło mnie, odwrócił się i gdzieś poszedł. Myślałem, że do toalety. Ale jego już nie było. Zobaczyłem wtedy, że pod telewizorami na hali Dworca Centralnego kłębią się ludzie. Zobaczyłem i zrozumiałem.
- Norberta znaliśmy od dziecka, bo Ryszard czasem zabierał go na zgrupowania. Tamtego roku przyjechał do Polski na dłużej, a tuż przed jego wylotem odbyli długą, serdeczną rozmowę. Norbert w pewnym momencie wspomniał o tym, co należy zrobić, gdyby coś mu się stało. Rysiek go trochę zbył. "O czym ty w ogóle mówisz?" - relacjonuje Pożak. - Gdy kilka dni później wydarzyła się ta tragedia, Ryszard nie mógł sobie tego wybaczyć. Przez ponad miesiąc trudno było nawiązać z nim jakikolwiek kontakt.
- W mediach na okrągło było pokazywane zdjęcie płonącego człowieka, który wyskoczył z okna jednej z wież. Ryszard nie mógł uwolnić się od tego obrazu. "Norbert zawsze chodził w białej koszuli" - powtarzał. I chociaż wiedział, że w WTC niemal wszyscy pracowali w białych koszulach, to wyobrażenie bardzo długo go prześladowało.
- Zamknął to w sobie, jak zawsze - dodaje Mytnik. - Zapisał gdzieś w głębi duszy i tam nosił, na zewnątrz prezentując niewzruszoną twarz Indianina. Taki był.
Szurkowskiemu zdarzały się też niepowodzenia, nie tylko w postaci przegranych wyścigów. Nie zawsze pomyślnie układało się jego życie osobiste. Żonaty był trzykrotnie. Niepowodzeniem zakończył kilka przedsięwzięć biznesowych. Ale w porażkach zawsze potrafił znaleźć coś pozytywnego.
- "Będzie inna okazja, znajdzie się inna recepta". Tak mówił, gdy coś mu nie wychodziło - wspomina Mytnik. - Zdarzało mu się tak spuentować porażkę, że nagle okazywała się sukcesem. To również było jego wielką siłą.
Po wypadku na wyścigu w Kolonii długo wierzył, że upora się z problemem tak samo. Długo trzymał sprawę w tajemnicy, licząc na to, że szybko się z tego wyliże. Sprawa wyszła na jaw dopiero wtedy, gdy długotrwała i kosztowna rehabilitacja do cna wyczerpały jego możliwości finansowe. Ale nawet wtedy w rozmowach z przyjaciółmi próbował bagatelizować skalę problemu.
- Po prostu refleks już nie ten - zwykł mawiać, pytany o to, jak doszło do tragedii.

Naturalny diament

Zamknięte za żelazną kurtyną polskie kolarstwo w latach 70. doczekało się sportowca światowego formatu, docenianego przez największe gwiazdy dyscypliny. Zdobyte przez niego w 1973 roku mistrzostwo świata do dziś jest wspominane jako popis determinacji i genialnej taktyki.
Reprezentacja z Szurkowskim w składzie dwa razy z rzędu zdobywała srebrne medale olimpijskie. Powtórzyła ten sukces w 1988 roku w Seulu, tym razem pod wodzą Szurkowskiego w roli trenera.
Na próżno jednak szukać kolarza, który by się choć zbliżył do osiągnięć Szurkowskiego. Tajemnica jego sukcesu polegała bowiem nie tylko na wrodzonym talencie, ale niezwykłej zawziętości i wytężonej pracy.
- Kto, idąc do wojska, zajmował sobie głowę jazdą na rowerze? - pyta Pożak. - A on to robił. Zawsze chciałem go naśladować, ale w porównaniu z nim byłem lekkoduchem. On od samego początku doskonale wiedział, czego chce.
- Mieliśmy szczęście trafić pod opiekę trenera Łasaka, bo to on tak naprawdę wprowadził polskie kolarstwo na najwyższy poziom - wspomina Mytnik. - On też miał trochę szczęścia, że trafił na ludzi z sercem do pracy i chętnych do wykonywania jego poleceń. Szurkowski, ja, Staszek Szozda, Zygmunt Hanusik, długo by wymieniać. Trening u Łasaka to była ciężka harówka. Zwyczajnie bolał. A Rysiek mimo to pracował najwięcej.
- Sport może człowieka rozwinąć, ale nie zmieni tego, kim jest się naprawdę. A Ryszard po prostu był sobą. Był fenomenem, najlepszym kolarzem na świecie - mówi z przekonaniem Piasecki.

Utracone dziedzictwo

Dlaczego zatem, dysponując takim wzorem, polskie kolarstwo nie zdołało zbudować i utrzymać trwałej pozycji w światowym peletonie?
- Zawodników z kadry powinna wykluczać konkurencja - uważa Pożak. - Młodzi kolarze powinni przychodzić i wygrywać ze starszymi kolegami tak długo, aż oni sami stwierdzą, że nie ma już dla nich miejsca. Tymczasem u nas decyzje podejmowano odgórnie. W pewnej chwili z kadry wypadli wszyscy najlepsi: Szurkowski, Mytnik, Szozda, Jan Brzeźny. Rysiek się na to nawet nie skarżył, bo mógł jeździć za granicą i ciągle był dobry. Choć czasem w rozmowie mu się wyrwało o jakimś młodym kolarzu: "A ile razy on ze mną wygrał? Raz?". Nigdy nie byliśmy dobrzy w budowaniu, rozdrabnianie sukcesów zawsze wychodziło nam lepiej - przyznaje z goryczą.
- To kolarstwo, które widzimy dzisiaj, to tak naprawdę głównie marketing - ubolewa Mytnik. - Współcześni kolarze jeżdżą przede wszystkim dla siebie. Brakuje im odpowiedzialności. Czasem coś wygrywają, ale tak naprawdę coraz trudniej się na to nawet patrzy.
- Dziś każdy powtarza, że zawsze chciał być Szurkowskim - zauważa Pożak. - I to jest prawda, ja również chciałem. Ale chcieć być Szurkowskim i wygrywać jak Szurkowski, a być Szurkowskim to zupełnie inne sprawy.
A Mytnik dodaje:
- Drugiego takiego nie było. I chyba już nie będzie.
Autor: Mariusz Czykier / Źródło: eurosport.pl
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama