Popularne dyscypliny
Dyscypliny
Pokaż wszystko

Skoki narciarskie, Puchar Świata w Wiśle. Odrodzenie Stocha w drużynówce

Emil Riisberg

18/11/2018, 06:37 GMT+1

Żeby najlepiej opisać przemianę jaką przeszedł w Wiśle Kamil Stoch, trzeba sięgnąć po dwa filmy z lat 80. Najpierw "Czy leci z nami pilot?", potem "Spokojnie, to tylko awaria". Kapitan polskiej kadry przezwyciężył piątkowe turbulencje i wylądował tam, gdzie mu najwygodniej. Na najwyższym stopniu podium.

Foto: Eurosport

Coś niedostrzegalnego gołym okiem siedziało w trzykrotnym mistrzu olimpijskim pierwszego dnia 40. sezonu Pucharu Świata. Może w pewnym momencie po zwycięstwie w Pjongczangu było już za dobrze i ze względu na brak zdecydowanego faworyta rozpoczynającego się sezonu wydawało się (nam, ale także samemu Kamilowi), że kolejne laury dostanie z miejsca, za zasługi. Ci, którzy obserwowali piątkowe zmagania, mieli prawo z takim przeświadczeniem walczyć. I też jak najbardziej zrozumiale przegrywać.

Niepewność i ulga

Już w pierwszym skoku treningowym przed kwalifikacjami, gdy na obiekcie im. Adama Małysza niemal wiało pustką, nie zagrało. Stoch zajął 21. miejsce, nie doleciał do punktu K, widać, że zmagał się z jakąś nieokreśloną siłą. Brakiem formy, pewności siebie? Nad tym nikt się nie zastanawiał. Wszyscy wychodzili z założenia, że "przecież to Kamil, on na pewno sobie poradzi". I o ile w treningu drugim, gdy był dziewiąty, spełniły się te przypuszczenia, o tyle w samych kwalifikacjach okazało się, że coś jest jednak nie w porządku.
Na pewno nie w porządku były warunki, w jakich go wypuszczono. Miał je najgorsze z całej 68-osobowej stawki, dodatkowo jako przedstawiciel finałowej dziesiątki ruszał z obniżonego rozbiegu. Efekt nie mógł być inny niż mizerny - zaledwie 111 metrów, chwila niepewności o to, czy w ogóle w niedzielę pojawi się na skoczni, po czym ulga po wyświetleniu się wyniku na tablicach. 48. miejsce, 105,7 punktu, tylko niecałe trzy więcej nad Aleksandrem Zniszczołem, najlepszym z tych, którzy kwalifikacji w piątek nie przeszli.

Pogoda sprawdza

- Po skoku poczułem dreszczyk emocji. Miałem już pewność, że wracam do domu. Na szczęście los dał mi szansę na to, aby jeszcze popracować i poskakać na śniegu, na który tak długo czekałem - z wyraźnym wytchnieniem opowiadał już po zawodach. W wywiadach, których udzielił tego dnia być może i z kilkanaście. Raz na jakiś czas rzucił dowcipem, nerwowo się uśmiechał, choć widać było, że do radości mu daleko jak do optymalnej dyspozycji.
Być może i z tego powodu organizatorzy i pogoda sprawdzili Polaka raz jeszcze, już dnia następnego, podczas sesji próbnej przed zawodami drużynowymi. A że nieszczęścia lubią chodzić parami, to do jeszcze nie przybitego, ale już skonsternowanego Stocha po raz kolejny przylgnęły fatalne warunki. Znów poleciał z niskiej belki, znów z bardzo nieprzyjemnym, mocnym i tylnym wiatrem, co spowodowało, że poszybował jedynie 104,5 metra. Jeszcze kilkanaście godzin wcześniej wobec podobnego obrotu spraw zaczęłyby się porozumiewawcze uśmieszki, obracanie wszystkiego w żart, wtedy jednak i w oczach całej widowni zgromadzonej na skoczni pojawiła się niepewność.

Dobry skoczek, lepszy wojownik

Ci, którzy wierzyli bezgranicznie i wątpliwościom się oparli, mogą teraz triumfalnie pytać się znajomych: "a nie mówiłem?". Bo i Stoch pokazał, że choć skoczkiem jest dobrym, to wojownikiem jeszcze lepszym. Na belkę wchodził kilka minut od upadku Ryoyu Kobayashiaego, też chwilę po tym, jak za nieprzepisowy kombinezon zdyskwalifikowany został Robert Johansson. Całe to zamieszanie go jednak nie wytrąciło z równowagi. Wystarczyło skupić się na tym spojrzeniu i wyrazie twarzy. Maksymalnie skoncentrowanym na zadaniu, które przed nim. Najbardziej w oczy rzucało się to, jak Kamil przygryzał wargę sekundę przed odjazdem. Nie z nadmiaru emocji, bardziej z gotowości i bojowości.
Skoro na górze dochodziło do takich scen, to na dole musiały nadejść ich konsekwencje. Dwukrotny zdobywca Pucharu Świata wygrał już enty bój w karierze - 126,5 metra, najlepiej punktowo ze wszystkich w pierwszej serii. Trzy metry dalej od skaczącego po nim Richarda Freitaga. Trzy metry, które na półmetku pozwoliły zwiększyć przewagę Polaków nad Niemcami z trzech do dziesięciu punktów.

Kubacki przestał wierzyć

Lider kadry nadał jej ton i w Beskidzie Śląskim nie było około godziny 17, po pierwszej odsłonie rywalizacji, osoby, która wierzyłaby, że niesieni dopingiem gospodarze coś mogą tu jeszcze popsuć. A jednak. W przedostatniej rundzie niespodziewanie rozczarował Dawid Kubacki, który poleciał raptem 114,5 metra, po chwili Stephan Leyhe odfrunął całej swojej grupie (126,5 metra), a Niemcy nam na cztery punkty. - Kamil śmiał się, że w związku z jego piątkową dyspozycją po zepsutym przeze mnie drugim skoku nie tyle zacząłem wątpić w zwycięstwo, ile przestałem w nie wierzyć - Kubacki z bezpiecznej perspektywy, już na konferencji prasowej, przedstawił anegdotę z kuluarów.

On nigdy nie spowszednieje

Stochowi po przełamaniu zapewne już i tak nie robiło różnicy, kiedy skakał, ale w finałowej serii to on napierał i na belkę wszedł przed Freitagiem. Teraz już bez tak zapadających w pamięć technik koncentracyjnych, ale z równie imponującym skutkiem. 129 metrów, nienagannie stylowo, z pełną energią. Niemiec rękawicy nie podjął, bo i nie był w stanie. Poleciał 5,5 metra bliżej od Polaka i korki od szampanów wystrzeliły. Dosłownie.
Nie były to mistrzostwa świata, nie były igrzyska olimpijskie, lecz akurat wtedy część kibiców schowała lub wyrzuciła piwa w plastikowych kubkach i wyciągnęła - nie wiedzieć skąd, w końcu na obiekt nie można wnosić własnego alkoholu - specjalnie przygotowane na zawody butelki musującego alkoholu spożywanego w chwilach sukcesu. Z czasem poczęstowała poznanych dopiero co sąsiadów. Czyli słowem - święto. Dziw bierze, że kolejny, jeden z pewnie już ponad setki konkursów, w których Kamil pokazał, jak wielkim jest sportowcem, nie nudzi fanów. Że ta postać kibicom nie spowszedniała.

Nie ma emocji, nie ma sportu

Być może relacja ta działa tak wzorowo, uczucie bowiem jest obopólne. Fani są wdzięczni Stochowi, Stoch jest wdzięczny fanom. - Wiadomo, jak było po piątku. Wsparcie kibiców mi jednak pomogło - obrońca Kryształowej Kuli odwdzięczył się na konferencji prasowej.
- Pomogła mi też wiara trenera, który nie odstawił mnie, a przecież mógł. Dreszczyk emocji towarzyszył mi wczoraj, towarzyszył i dzisiaj, choć z kompletnie innego powodu. Gdybym go nie odczuwał, to równie dobrze mógłbym powiedzieć 'pas'. Mam swoje lata, swoje przeżyłem i umiem reagować na różne, skrajne sytuacje. Lata praktyki uczą - mówił jeden z najzdolniejszych, ale też najpilniejszy z uczniów Pucharu Świata. W sobotę oceniony najwyżej, gdyby próby z zawodów drużynowych zliczać indywidualnie, to wygrałby konkurs, i to z bezpieczną przewagą nad drugim Leyhe. Nikt nie będzie miał nic przeciwko, jeżeli równie celująco poradzi sobie z wyzwaniem niedzielnym. Relacja z konkursu w europort.pl, transmisję - od 14:30 - przeprowadzi Eurosport 1.
Autor: Z Wisły Michał Błażewicz / Źródło: Eurosport
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama