Popularne dyscypliny
Dyscypliny
Pokaż wszystko

Jan Zieliński, mistrz Australian Open, o rodzicach, pieniądzach w tenisie i kolejnym celu [WYWIAD]

Rafal Kazimierczak

Akt. 07/02/2024, 07:39 GMT+1

Wielkie zwycięstwo w Australian Open zadedykował rodzicom. Mama, kiedy do Polski już wrócił, odebrała go z lotniska, samochodem, który latami mu pożyczała. Datę śmierci taty wytatuowaną ma na przedramieniu. - Zawsze o nim myślę. Czasami zerkam na trybuny i widzę go, siedzi i kibicuje. Tam, w Melbourne, też ze mną był - mówi eurosport.pl Jan Zieliński.

Zieliński i Hsieh podsumowali triumf w grze mieszanej w Australian Open

Piątek, 26 stycznia - Zieliński wespół z Su-Wei Hsieh z Tajwanu triumfują w Melbourne w finale gry mieszanej Australian Open, po walce na całego pokonując 6:7 (5-7), 6:4, 11-9 Brytyjczyka Neala Skupskiego i Amerykankę Desirae Krawczyk.
Sobota, 3 lutego - Zieliński i Hubert Hurkacz wygrywają w Taszkiencie w grze deblowej z Siergiejem Fominem i Chumojunem Sułtanowem 7:6 (7-1), 6:4. Polska po trzech meczach prowadzi z Uzbekistanem 3:0 (ostatecznie będzie 4:0), zapewniając sobie awans do Grupy Światowej I Pucharu Davisa.
picture

Skrót meczu Zieliński/Hsieh - Skupski/Krawczyk w finale miksta w Australian Open

Za 27-letnim Polakiem szalone tygodnie, pełne i emocji, i sukcesów. A już za chwilę kolejne wyzwania czekają go za oceanem.

"Wszystko potoczyło się tak, jak ustaliliśmy z partnerką"

RAFAŁ KAZIMIERCZAK: Puchar za wygraną w Melbourne gdzie pan ustawił?
JAN ZIELIŃSKI: - Oj, to śmieszna historia. Ja tego pucharu nie mam.
Słucham?
- Ma dolecieć z Australii. Już opowiadam - wręczono mi go na korcie, a potem, już w kuluarach, okazało się, że przy grawerowaniu mojego nazwiska na jego miniaturze, którą zawodnik zabiera do domu, popełniono literówkę. Niedawno rozmawiałem telefonicznie z ludźmi, którzy mieli mi go przysłać, podobno do Warszawy już dotarł, jest w odprawie celnej.
Jan Zieliński mistrzem Australian Open. Trofeum jeszcze nie dotarło
Pan miał czas, by po powrocie z Australii, a przed wylotem do Uzbekistanu, choć na chwilę wpaść do Warszawy, do domu?
- Nie, z Melbourne, przez Dubaj, polecieliśmy prosto do Taszkientu. Do Warszawy wróciłem w niedzielę, już w nocy. Z lotniska odebrała mnie mama, razem z Antonim, moim młodszym bratem, zjedliśmy późną kolację. Pod koniec tygodnia lecę do Stanów, na kolejne turnieje. Szalone jest to tempo, tak naprawdę dopiero teraz dociera do mnie, co się stało, co osiągnąłem.
Ten finał w Melbourne był bardzo zacięty, zastanawiam się, co działo się w pana głowie, kiedy to rywale mieli piłkę meczową?
- Tu przydają się te lata treningów, to doświadczenie. Ręka drży, wiadomo, bo jesteś tak blisko, a zadecyduje jeden błąd, jakieś pojedyncze zagranie czy ustawienie. Od razu zacząłem myśleć, jak ten punkt rozegrać, jak podejść do niego taktycznie. Na szczęście potrafię już te emocje przekuwać w coś pozytywnego, konstruktywnego, nie ma paniki, że "o Jezu, zaraz przegram". Zachowałem spokój, to było najważniejsze. Dałem sobie, a właściwie nam, szansę na zwycięstwo. Na szczęście akurat wtedy to ja serwowałem. I wszystko potoczyło się tak, jak sobie zaplanowałem, jak ustaliliśmy z partnerką.
picture

Marcin Krześniak z CKT Grodzisk Maz. o Janie Zielińskim

Zostańmy w pana głowie - co się tam działo, kiedy to wy mieliście piłkę meczową?
- To kwestia doświadczenia, uczenia się na popełnianych błędach, na porażkach. Trzeba wziąć głęboki oddech, przypomnieć sobie, co przez cały mecz funkcjonowało najlepiej i podjąć właściwą decyzję, w tym jednym, jedynym momencie. Tylko i aż tyle.

"Tata razem z Markiem Kotańskim zakładali pierwszy ośrodek Monaru"

"To sukces mój i moich rodziców" - tak pan powiedział tuż po finale. Ładnie. Wzruszająco.
- Zawdzięczam im wszystko, inaczej określić tego nie mogę. Każdemu życzę, żeby miał takich rodziców, tak wspierających, tak pomagających dziecku w dążeniu do celu. Bez nich na pewno nie byłbym tu, gdzie jestem - i sportowo, i życiowo.
Pana tata był alpinistą.
- Wspinał się, kiedy nie było mnie na świecie. Ośmiotysięczniki nie, ale sześciotysięczniki jak najbardziej. Należał do tego środowiska, znał się z wielkimi tego sportu, był instruktorem.
To dlaczego zamiast iść z tatą w wysokie góry, trafił pan na kort?
- Bo tata był pasjonatem tenisa. Alpinizm to sport ekstremalny - kiedy tata założył rodzinę, tę górską pasję postanowił odłożyć na bok. Coś za coś. Postawił na psychologię i pomaganie osobom uzależnionym, razem z Markiem Kotańskim zakładali w Głoskowie pierwszy ośrodek Monaru. A w sporcie postawił wtedy na tenis, tenis został jego największym hobby. A ja ciągle gdzieś się po tym korcie kręciłem.
Jan Zieliński z tatą (archiwum prywatne)
Bardzo wcześnie zaczął pan grać?
- Malutki byłem, mama kończyła wtedy studia, ja na korcie właściwie się wychowywałem. Wiem, że miałem roczek czy dwa, a już trzymałem rakietę. Tata rozgrywał mecze z przyjaciółmi, ja rozgrywałem mecze ze ściankami tenisowymi, z wyimaginowanymi tenisistami, największymi gwiazdami. Ciekawe, bo zawsze wolałem debla i miksta, moimi wymyślonymi partnerami byli Goran Ivanisević, oczywiście Pete Sampras i Andre Agassi, a z tenisistek Daniela Hantuchova i Anna Kurnikova.
Mocne nazwiska.
- Prawda? Hantuchova była ulubiona tenisistką taty.
Panie Janie, jeżeli za bardzo wkraczam na terytorium prywatne, to proszę mnie upomnieć. Ile pan miał lat, kiedy tata zmarł.
- To był 2019. Tata miał 56 lat, ja 23. Chorował na raka. Byłem już po karierze juniorskiej, kończyłem studia w Stanach. Pod ich koniec wróciłem, bo z tatą było coraz gorzej.
Musiał być z pana dumny, został pan zawodowym tenisistą.
- Tak, kibicował, denerwował się. Był moim pierwszym i najważniejszym trenerem. Na ramieniu mam tatuaż z datą jego śmierci. Zawsze jest obok, zawsze o nim myślę, w czasie każdego meczu. Tam, w Melbourne, też był ze mną. Noszę ze sobą nie tylko ten tatuaż, ale również wisiorek, który tata miał na sobie przez całe życie. Czasami zerkam na trybuny i widzę go, jak tam siedzi i kibicuje.
Mały Janek. Od zawsze na korcie (archiwum prywatne)

"Po raz pierwszy odczułem, że mam pieniądze na koncie"

Tenisiści - dobrzy singliści i dobre singlistki - to milionerzy. Nagroda za zwycięstwo w grze pojedynczej było w Australian Open to ponad trzy miliony dolarów australijskich. Pan i Su-Wei Hsieh zarobiliście 165 tys. dolarów australijskich, czyli około 439 tys. zł do podziału. Przepaść. Jak wygląda życie tenisisty, który nie zgarnia milionów?
- Co mam powiedzieć - nie jest lekko, a bywa i dramatycznie, szczególnie na początku drogi. Tenis jest bardzo drogim sportem, a bardzo często na to, co związane z grą, zawodnik wykłada pieniądze z własnej kieszeni. Jeżeli nie pochodzi z bogatej rodziny i nie ma sponsora - wiadomo, szara rzeczywistość.
To proszę powiedzieć, jak wygląda ta codzienność związana chociażby z Australian Open. Lecieć trzeba na koniec świata.
- Po pierwsze muszę zaznaczyć, że ja do tych biedujących tenisistów już nie należę. Wreszcie. Podróż do Australii? Akurat w tym roku była wspomagana przez Polski Związek Tenisowy, ponieważ jako reprezentacja Polski najpierw lecieliśmy na United Cup, razem z Hubertem Hurkaczem i Igą Świątek.
A jeżeli na turniej leci pan jako pan, że tak powiem?
- To za lotnicze bilety płacę sam, ale często mam też wsparcie ze związku. Hotel na dużych turniejach jest opłacony, dwa dni przed rozpoczęciem gry do dnia po odpadnięciu. Transport z lotniska do hotelu i na korty zapewnia organizator. Jedzenie też. Ale mówimy o mnie, bo za trenera i innych ludzi ze sztabu płaci już zawodnik. Rzadko zdarza się, że w hotelu zapewnione jest miejsce i dla trenera, to wyjątkowe sytuacje, tak będzie teraz chociażby w Indian Wells.
A z tych dawnych czasów, z tych najmniejszych turniejów, pamięta pan jakieś symboliczne nagrody, te śmiechu warte?
- Pamiętam, że kiedyś dostałem za wygraną otwieracz do piwa.
O, proszę, tego się nie spodziewałem, chociaż ja kiedyś bawiłem się w sport i na podium wręczono mi dwie puszki piwa.
- No właśnie, co to za nagrody. Aha, nie powiedziałem jeszcze, że ten otwieracz był za wygraną w turnieju do lat 16. A innym razem dostałem opaskę stabilizującą do nadgarstka, taką w razie kontuzji.
Od kiedy pan na grze w tenisa zarabia?
- Hmm... Od dwóch lat, ubiegły sezon miałem bardzo udany, po raz pierwszy odczułem, że mam pieniądze na koncie i nie muszę się przejmować, za co będę jeździł na turnieje.
Strach pomyśleć, co było wcześniej. Czarne myśli?
- Tak, najgorzej było po karierze juniorskiej, kiedy zaczynałem grać z seniorami. Nie miałem wyników, nie miałem finansowego wsparcia. Nie jestem z zamożnej rodziny, więc pieniądze kurczyły się w tempie ekspresowym.
To wtedy poleciał pan do Stanów, na studia, uniwersytet w Georgii?
- Tak, dostałem stypendium, więc byłem tam w stanie normalnie funkcjonować. Uczyłem się i trenowałem. Plan był taki, by spędzić na tej uczelni tylko jakiś czas, a spędziłem prawie cztery lata, skończyłem zarządzanie sportem.

"Trenował mnie za symboliczne wynagrodzenie"

Po powrocie zadzwonił pan do Mariusza Fyrstenberga, do niedawna czołowego deblisty świata, poprosił go pan o współpracę.
- Odezwałem się do Mariusza gdzieś tam w początkach tego covidowego zamieszania w Polsce. Znałem go od lat, trenowałem z nim, kiedy byłem młody, a on był czynnym tenisistą. Zawsze mieliśmy dobry kontakt.
Podobno jako ten młody zawodnik pan mu się naprzykrzał, zanudzał pytaniami.
- No tak, zawsze byłem bardzo dociekliwy, bo jak najwięcej chciałem się dowiedzieć. Dla mnie te treningi sprzed lat, i z Mariuszem, i z jego deblowym partnerem Marcinem Matkowskim, to były bardzo cenne lekcje, a właściwie bezcenne. Można powiedzieć, że byłem upierdliwy. Teraz sam bardzo szanuję młodych zawodników, zawsze mogą do mnie podejść. I tak powinno to wyglądać. Z Mariuszem mamy rewelacyjny kontakt, bardzo się cieszę, że został moim trenerem.
Nie ma trzaskania drzwiami, wychodzenia z treningu, nie ma cichych dni?
- Nie, nic z tych rzeczy, naprawdę. On jest dla mnie idealnym trenerem, dogadujemy się na korcie i poza nim. A jeżeli coś zgrzyta, to siadamy i gadamy. Wiem, że Mariuszowi bardzo zależy na moich wynikach, na naszych wynikach. I wiem, że pracuje ze mną nie z pobudek finansowych.
Na początku trenował pana za darmo?
- Może trudno w to uwierzyć, ale tak, właściwie tak, za jakieś symboliczne wynagrodzenie. Ogrom zawdzięczam rodzicom, ale dużo także Mariuszowi. Pomógł mi, kiedy byłem w totalnej rozsypce. On i jeszcze Sławomir Fotek, trener od przygotowania motorycznego.
picture

Mariusz Fyrstenberg, trener Jana Zielińskiego

Foto: Newspix

Żółty fiat panda

W Warszawie bardzo długo jeździł pan na treningi autobusami albo rowerem. Teraz jest pan zawodnikiem Centralnego Klubu Tenisowego z Kozerek pod Grodziskiem Mazowieckim, to niecałe 40 km Warszawy. Mam nadzieję, że tam jeździ pan już samochodem?
- Tak, teraz tak. Pierwszy w życiu samochód kupiłem 14 miesięcy temu.
Nowy czy używany?
- Używany, ale dobry, w bardzo dobrym stanie. To powiem jeszcze, że wcześniej pożyczałem samochód od mamy, żółty fiat panda, znany w środowisku. Dojeżdżałem nim na treningi, a czasami i na turnieje.
A mieszka pan z mamą czy sam?
- Już sam, wyprowadziłem się dwa lata temu, kupiłem mieszkanie.
Co w życiu zmienia taki sukces, jak ten osiągnięty przez pana w Melbourne?
- Mam nadzieję, że nic. Absolutnie nie chcę, żeby coś zmieniał, poza popularnością i - mam nadzieję - sponsorami. Ja zostaję sobą, spokojnie sobie żyję i trenuję. A tak w ogóle to liczę na to, że ta wygrana jest dopiero początkiem.
Jan Zieliński w akcji
Nieśmiało miałem zapytać o kolejne tytuły, te w Wielkim Szlemie też.
- Celuję w nie, oczywiście, że tak, marzeniem jest wygranie każdego z czterech wielkoszlemowych turniejów. Debel stawiam na pierwszym miejscu, ale gry mieszanej też nie odpuszczę. Chcę więcej.
Rozmawiał Rafał Kazimierczak
Udostępnij
Reklama
Reklama