Popularne dyscypliny
Dyscypliny
Pokaż wszystko

Jerzy Żołądź porównuje Adama Małysza i Kamila Stocha. Jak rodziła się małyszomania? Skoki narciarskie

Emil Riisberg

23/01/2021, 06:11 GMT+1

- Adam Małysz dokonał rewolucji. Świat był zdziwiony, bo nikt wcześniej tak nie skakał - wspomina w rozmowie z Eurosport.pl profesor Jerzy Żołądź, fizjolog i twórca tych sukcesów. Opowiada też o ich tajemnicy, podejrzeniach o doping, słynnej bułce z bananem i fenomenie Kamila Stocha.

Foto: Eurosport

Ich było czterech, gdy w 1999 roku postanowili dźwignąć z zapaści polskie skoki narciarskie. A zwłaszcza Małysza, zdolnego zawodnika, ale potrafiącego błysnąć raz na jakiś czas. On, przybity beznadziejnymi występami na igrzyskach w Nagano, myślał, żeby narty rzucić w diabły i zacząć układać dachy, w końcu wyuczył się na dekarza. Po prostu zarabiać pieniądze, żeby utrzymać rodzinę, bo wypłaty ze skakania były mizerne albo żadne.
Ale dał się jeszcze raz namówić. Trener Apoloniusz Tajner z asystentem Piotrem Fijasem zaprosili do sztabu naukowców - fizjologa doktora Jerzego Żołądzia i psychologa doktora Jana Blecharza.
Blecharz, dziś już z tytułem profesora, przegonił demony zrodzone w głowie Małysza. Profesor Żołądź, obecnie Dyrektor Instytutu Nauk Podstawowych oraz Kierownik Zakładu Fizjologii Mięśni w AWF w Krakowie, opracował metody treningowe tak, że przy okazji zrewolucjonizował dyscyplinę.
Tak 20 lat temu narodziła się małyszomania. Zaczęło się od zwycięstwa w Turnieju Czterech Skoczni w sezonie 2000/2001. Później rozwiązał się worek medali. Polak pokazał, że potrafi. Małysz doczekał też następców. Nie brakuje głosów, że najbardziej pojętny uczeń - Kamil Stoch - już przebił Orła z Wisły.
KRZYSZTOF ZABOROWSKI: Małysz czy Stoch? Można ich w ogóle porównywać?
JERZY ŻOŁĄDŹ: Odpowiem tak: Małysz i Stoch to swoiści artyści sportowi. Ponieważ mistrzów nie porównujemy, raczej ich dzieła, możemy tylko mówić o ich dokonaniach. A osiągnięcia sportowe Adama i Kamila są imponujące. Adama Małysza cechuje to, że otworzył nową erę polskich sportów zimowych. Natomiast Kamil przesunął granicę, którą wyznaczył Adam. Są różni, jeśli chodzi o osobowość, zachowanie na skoczni, ale podobni, jeśli chodzi o sukcesy. Owszem, można powiedzieć, że jeden był lepszy, drugi gorszy. Ale jaką miarę przyjąć?
Są różne szkoły. Łukasz Kruczek, były trener reprezentacji, twierdzi, że o klasie zawodnika najwięcej mówią dokonania w Pucharze Świata.
Nie chciałbym wchodzić w tę dyskusję. Po prostu obu uznaję za wybitnych mistrzów, artystów w swoich dyscyplinach. I to artystów w skali światowej. Absolutnie.
A da się porównać obecne skoki narciarskie do tych z epoki Małysza?
Małysz dokonał rewolucji. Świat był zdziwiony, bo nikt wcześniej tak nie skakał, z taką dynamiką i techniką. Adam, przygotowany w odpowiedni sposób, posiadł nad konkurencją przewagę o około 5-10 procent. Praktycznie nie zdarza się, żeby wytrenować zawodnika w konkretnej dyscyplinie, który osiągnąłby taki wynik. Co znaczą te 5-10 procent? W biegu na 400 metrów to 2,5 do 5 sekund przewagi. Nawet najznakomitsi lekkoatleci nie uzyskiwali takiej przewagi nad konkurencją. Małysz właśnie z takim wypracowanym kapitałem wszedł do skoków. To był szok dla ekip z Niemiec, Austrii, Finlandii i Japonii, które do tej pory rywalizowały ze sobą o najbardziej optymalny sposób trenowania. A tu nagle pojawiła się nieznana grupa z Polski, która zaprezentowała zupełnie coś innego.
Po latach Łukasz Kruczek, kiedy przejął kadrę, wprowadził, przy współpracy ze mną, wszystkie zasady, które zastosowaliśmy u Małysza. Oczywiście ulepszaliśmy je w miarę możliwości technicznych, choć odbywało się to już na drodze ewolucji. Skorzystał na tym Stoch, o którym od dawna wiedzieliśmy, że jest wybitnie utalentowanym zawodnikiem. Był też ukierunkowany na sukces i z czasem zaczął dominować. Jego zwycięstwa były piękne, bezdyskusyjne. Dzisiaj wszyscy już wiedzą, że bardzo ważna jest kwestia mocy mięśni i masy ciała, na technikę również zwraca się uwagę, dlatego o postęp jest trudniej. Raczej dochodzi do ewolucyjnych usprawnień: trochę w sprzęcie, trochę w sposobie skakania. Natomiast nie dzieje się w tej chwili nic, co przypominałoby wydarzenia z lat 2000-2002.
To w czym tkwiła tajemnica Małysza?
W dynamice mięśni, która pozwalała na osiąganie specjalnej techniki skoku. Ale tego nie da się wyegzekwować, nie posiadając odpowiednich parametrów mięśni. Konkretnie odpowiedniego stosunku mocy mięśni do masy ciała. W przygotowaniach, które rozpoczęły się w maju 1999 roku w Spale, uzgodniliśmy z trenerem Apoloniuszem Tajnerem i jego asystentem Piotrem Fijasem, że kompletnie przebudujemy system trenowania polskich skoczków narciarskich. Fijas, gdy zobaczył metody, nad podłożem których przez wiele lat pracowałem w laboratoriach między innymi uniwersytetów w Maastricht, Amsterdamie czy w Kopenhadze, stwierdził: no dobrze, ale nikt tak na świecie nie trenuje, to jest zwrot o 180 stopni. Tajner odpowiedział: jest tak źle, że spróbujmy, co nam szkodzi.
Do sportu nowa wiedza naukowa trafia po 10-15 latach. W medycynie, choćby w przypadku prac nad konkretnym lekiem, trwa to nawet dłużej. A my mieliśmy do dyspozycji pewne najnowsze rozwiązania, osiągnięcia, które czekały, żeby je zastosować u zawodników. Wprowadziliśmy je w ciągu dwóch do czterech lat od ich odkrycia. I na tym polegało zaskoczenie ekip rywali. Bo byliśmy w stanie uzyskać u Adama najlepsze parametry funkcjonalne mięśni, w tym najwyższy stosunek mocy mięśni do masy ciała. Na to składał się odpowiedni trening, do tego ścisła nowatorska dieta skoczków, która uwalniała energetyczny kapitał. Nie pominęliśmy także wiedzy na temat znaczenia temperatury mięśni w generowaniu mocy. W ten sposób rozwijaliśmy niestosowaną przez nikogo technikę skoków. To była rewolucja.
Brzmi jak eksperyment na żywym organizmie. Małysz był królikiem doświadczalnym?
Trening siły i mocy, który wcześniej obowiązywał w polskim sporcie, bazował na doświadczeniach z lat 60. i 70. Niewiele się zmieniało. Metody były brutalne, oparte na rosyjskiej i enerdowskiej szkole katorżniczych ćwiczeń. A dieta? Próbowano ją łączyć z ilością treningu, ale polegało to na tym, o czym często opowiadał Józef Łuszczek (mistrz świata w biegach narciarskich z 1978 roku - red.), że po ciężkim treningu podsuwano mu zamiast jednego dwa kotlety. Co do kilku nowatorskich rozwiązań, które zaproponowałem trenerom, byłem absolutnie przekonany. Tak, w tym sensie to był eksperyment.
Jak w ogóle zaczęła się pana współpraca z reprezentacją?
Przez przypadek.
Zatem słucham.
Po powrocie z trwającego łącznie pięć lat pobytu na stażach i stypendiach w kilku uniwersytetach w Europie Zachodniej, rozpocząłem projekty badawcze w Polsce, finansowane przez Komitet Badań Naukowych. Któregoś dnia w moim gabinecie pojawili się znajomi trenerzy, konkretnie Ryszard Szul i Marek Siderek. Zapytali, czy nie wygłosiłbym wykładu dla trenerów szkolenia olimpijskiego w Spale. Chodziło im o nową wiedzę na temat fizjologii mięśni. Zgodziłem się. To był maj 1999. Wykład spotkał się z zainteresowaniem władz polskiego sportu, a zwłaszcza Tajnera, który dopiero zaczynał pracę trenera reprezentacji skoczków narciarskich. Podszedł do mnie i powiedział, że bardzo mu się podobało, choć nie wszystko było jasne, ale zapytał, czy nie dałoby się omawianych metod zastosować u skoczków. Odpowiedziałem, że prawie wszystkie, ale na pytanie, czy mógłbym pomóc, odmówiłem.
Jednak Tajner ma jakiś dar przekonywania. Później zaprosił mnie na kawę, w spotkaniu udział brał też Fijas. Następnie umówiliśmy się, że przyjadę do Centralnego Ośrodka Sportu w Zakopanem, gdzie Tajner zaproponował, żebym opracował program treningu. Później znowu spotkaliśmy się w Spale. Tam poznałem Małysza. On również był przekonujący, ale zapytałem go do czego dąży, o jakim poziomie myśli. Adam odpowiedział, że chciałby regularnie meldować się w pierwszej trzydziestce Pucharu Świata. Stwierdziłem, że na to szkoda czasu. Żadne wyzwanie.
"To o jakich celach doktor myśli?" - drążył Adam. Odpowiedziałem, że pierwsza dziesiątka byłaby wynikiem przyzwoitym, ale docelowo myślałem o miejscach na podium i o zwycięstwach.
Małysz uważał bowiem, że czołówka jest zabetonowana przez Niemców, Austriaków, Finów i Japończyków. Tłumaczyłem mu, że ktoś w końcu musi ich zastąpić. Widziałem już, jak Adam się porusza, jaką ma motorykę, jak wykonuje ćwiczenia. Dostrzegłem u niego potencjał, ale i ogromne rezerwy. Zgodziłem się na współpracę. Zapytałem jeszcze Adama, czy wierzy w osiągnięcie sukcesów? Zawahał się, ale później, już w Zakopanem, zadeklarował, że tak, że będzie robił wszystko, co niezbędne.
Jakim był typem sportowca?
Wybitnie utalentowanym i niezwykle pracowitym zawodnikiem, skoncentrowanym na zadaniu. Fenomenem fizjologicznym, a ten fenomen polegał na tym, że przy małej masie ciała - około 50-51 kilogramów w czasie startów - był w stanie osiągać niespotykane wielkości mocy. Druga część jego fenomenu to zdolność uczenia się nowych technik, ćwiczeń, wdrażanie uwag trenera. Do tego nie poprzestawał na jednym, drugim medalu. Myślał o tym, co będzie dalej.
Przy tym był skromnym człowiekiem. Pamiętam zgrupowanie w Ramsau. Ogromna śnieżyca, w nocy spadło pół metra śniegu, może więcej. Akurat wstałem dość wcześnie, około 6.30, godzinę przed śniadaniem. Przechodziłem korytarzem willi, w której mieszkaliśmy. Patrzę przez okno, a tam ktoś czyści zasypane samochody. To był Adam. Wstał jeszcze wcześniej i przygotowywał auta do jazdy na skocznię. Niewielu jest mistrzów, a on był już wtedy mistrzem świata z Lahti (2001 rok - red.), którzy tak podchodzą do życia. On nie czekał, aż koledzy zrobią coś za niego albo że trenerzy zaproszą go na śniadanie.
Tak samo podchodził do treningu. Jak miał konkretne zadanie, wykonywał je jak trzeba, ani mniej, ani więcej. Bo wierzył w to, co robimy. To była silna strona Małysza.
Po jakim czasie widzieliście pierwsze efekty rewolucji?
Po roku, dokładnie po mistrzostwach świata w lotach w Vikersund (16. miejsce Małysza w 2000 roku - red.). Było widać, że zaczął łapać kontakt z czołówką, ale według mnie przełom nastąpił przed sezonem 2000/2001 podczas treningów z Finami w Kuopio. Udało nam się nawiązać współpracę z trenerem Miką Kojonkoskim, który zgodził się na wspólne zgrupowanie z jego zawodnikami, na czele z Janne Ahonenem. W niektórych skokach Adam tracił do niego tylko metr, pół metra, a czasem był na równi. Wtedy uwierzył, że jest w stanie rywalizować z Ahonenem, który był na szczycie. Kojonkoski pytał mnie, co takiego stało się z Małyszem, że zrobił tak oszałamiające postępy. On i jego sztab zresztą widzieli parametry Adama, bo Finowie udostępnili nam skocznię wyposażoną w czujniki tensometryczne zamontowane na progu, rejestrujące siłę i kierunek odbicia. Ale nie wiedzieli, w jaki sposób je osiągnęliśmy.
Dla nich i tak było już za późno. Maszyna ruszyła, z Małyszem trzeba było się liczyć. Zwłaszcza przed Turniejem Czterech Skoczni. Jego parametry były tak świetne, sposób skakania tak perfekcyjny, że dla nas niespodzianką byłby brak sukcesu. Obecni na zawodach polscy dziennikarze przepowiadali: może i jest w formie, ale będzie tak jak zawsze - miejsce na szarym końcu. Było zupełnie inaczej. Adam wygrał.
Efekty przerosły oczekiwania?
Z ręką na sercu wierzyłem, biorąc pod uwagę naszą wiedzę i talent Adama, że wyniki będą wielkie. Margines błędu wyznaczyłem na poziomie pierwszej trójki na świecie, ale nigdy nie sądziłem, że już w roku 2001 Małysz będzie miał tak ogromną przewagę nad konkurencją. Tych wspomnianych 5-10 procent nie brałem pod uwagę, bo skąd miałem wiedzieć, o ile poprawią się w kolejnym sezonie Martin Schmitt, Sven Hannawald czy Ahonen?
Oni próbowali gonić Małysza?
Powiedziałbym, że Adam trochę ich onieśmielił, wprowadził w zakłopotanie. Wszyscy raczej zadawali pytanie: jak to się stało, a nie co należy zrobić. A to nie jest prosta sprawa. Tego nie można zmienić na jednym treningu, bo to proces. Trzeba przejść określoną drogę. Pamiętam zachowanie Schmitta, który był wielkim faworytem Turnieju Czterech Skoczni. On nigdy wcześniej nie opuszczał kwalifikacji, a w Garmisch-Partenkirchen (drugim konkursie cyklu - red.) zdecydował się na ten krok, żeby skakać z Małyszem w ostatniej parze. To było zachowanie, które wskazywało na pierwsze symptomy niepewności u Schmitta. Coś wtedy pękło w niemieckim zespole.
Ale to, co stało się przy naszym udziale, najszybciej próbowali przejąć Japończycy. Oni bardzo zainspirowali się Adamem. Dziennikarze z tego kraju często dzwonili i zadawali sensowne pytania. Podejrzewam, że mogli to być jednak pracownicy naukowi. Pamiętam, że pojawił się u nich zawodnik o ogromnym potencjale. Nazywał się Hiroki Yamada. Pięknie skakał, ale nie przeprowadzono u niego należycie szkolenia i przepadł, choć był wybitny. Mógł być następcą Małysza.
Szpiegowano was?
Wielu było obserwatorów, którzy przychodzili na skocznię nie wiadomo w jakim celu, ale byłem spokojny. Wiedziałem, jak złożony to proces i że trzeba by przenieść całą czwórkę, żeby nasz system zadziałał w innym kraju.
Dostawaliście propozycje?
Było kilka konkretnych. Pierwsza już po Turnieju Czterech Skoczni.
Odejście było możliwe?
To w ogóle nie wchodziło w grę. Adam stał się dobrem narodowym, a my pracowaliśmy dla kraju.
Małysza podejrzewano o doping? Często przechodził kontrole.
W sezonie, w którym wygrał Turniej Czterech Skoczni, Adam miał chyba łącznie 16 kontroli. Na większości towarzyszyłem mu. To było bardzo dużo, inni tylu nie mieli. Małysza wzięto pod lupę, bo niektórym nie mieściło się w głowie, że tak długo utrzymuje się na tak wysokim poziomie.
A takie głosy były?
Tak, ale to rzecz powszechna w sporcie. Kiedy pojawia się rekordzista świata w danej dyscyplinie i zaczyna dominować, ludzie nie dowierzają w to, co wyczynia. Tak było z Adamem, ale on w stu procentach pozostawał czysty. Nie stosował żadnych środków niedozwolonych. To była czysta fizjologia wysiłku, wsparta psychologią i teorią treningu skoku narciarskiego. Dlatego na kontrole chodziliśmy z uśmiechem, choć jak były częste, zacząłem zastanawiać się, czy nie dojdzie przypadkiem do pomylenia próbki. Jednak zawsze sobie przypominałem, że jest przecież próbka B i można to zweryfikować.
Przy tylu kontrolach przeszkadzało nam, że trzeba było całkowicie zmienić plany. Kontroler w każdej chwili mógł pojawić się w hotelu czy na skoczni. Na przykład w Innsbrucku kontrola trwała tak długo, że Adam po niej nie miał już siły na wywiady z dziennikarzami. Pamiętam, że rozpaczliwie pytał, czy mam przy sobie bułkę z bananem.
Ale po powrocie do hotelu padł na was blady strach. Okazja na zwycięstwo w Turnieju Czterech Skoczni mogła przepaść. I to w atmosferze wielkiego skandalu.
Przed Turniejem Adam brał leki na przeziębienie, które przepisał mu rodzinny lekarz w Wiśle. Idąc na kontrolę, otrzymywaliśmy kartę i w niej należało wypisać wszystkie leki, odżywki, które sportowiec zażył. No i taki swoisty rachunek sumienia otworzył oczy Adamowi. Później odszukał nazwy tych leków, a ja zadzwoniłem do kolegi z Krakowa, żeby je sprawdził. Nie widniały na liście środków zakazanych. Takich było wtedy 3,5 tysiąca.
A kto wymyślił słynną bułkę z bananem?
To była moja odpowiedź na bufet, który proponowali na zawodach na przykład Niemcy. Oni serwowali tłuste kiełbaski czy jajecznicę z boczkiem. Nasza dieta takich produktów w ogóle nie uwzględniała. U Niemców czy Austriaków było inaczej. Z kolei na skandynawskich skoczniach oferowano zimne sałatki. Adam zapytał: to co mamy jeść? Przemyślałem sprawę i zaproponowałem: bierzmy od organizatorów herbatę, mandarynki i bułkę z bananem. Te ostatnie produkty sprawdziły się znakomicie. Po pierwsze, trzymały stabilny poziom glikemii (stężenie glukozy we krwi - red.), bo tam są różne węglowodany, po drugie, zapewniały uczucie sytości. Adam jadł jednocześnie bułkę z bananem na treningach i w trakcie zawodów. Dzięki temu był w stanie funkcjonować przez kilka godzin. Nie wiem, czy bez takiego pakietu w ogóle poszedłby na skocznię. To też był rodzaj rutyny.
Czym dysponowaliście w porównaniu do najsilniejszych wtedy reprezentacji?
Zaczynaliśmy jak harcerze, którzy trafili do lasu. Niewiele mieliśmy ze sobą, ale wiedzieliśmy, co robić. Na pierwsze zgrupowania z profesorem Blecharzem jeździliśmy własnymi samochodami, za parking płaciliśmy jak turyści. Później, gdy Polski Związek Narciarski zorientował się, że coś dobrego się dzieje, zaczął nas wspierać. Powstały budżety na badania, mogliśmy ich więcej przeprowadzać. Kupiliśmy na przykład czujniki tensometryczne czy zbudowaliśmy platformę tensometryczną, dostawaliśmy też pieniądze na suplementy diety. Zaczęło to nabierać tempa, ale i tak był to ułamek budżetu, którym dysponowali Niemcy czy Austriacy. Oni na zawody przejeżdżali kilkoma autobusami i samochodami. Mieli tam pokoje wypoczynkowe, stołówkę czy gabinet odnowy biologicznej. Warunki nie do porównania z naszymi.
picture

Foto: Eurosport

Potrafiliście zaplanować formę Małysza?
Oczywiście. Działaliśmy jako sztab, każdy z nas wiedział, jak ma realizować swoje działania w takich przygotowaniach. Profesor Blecharz odpowiadał za przygotowanie psychologiczne, ja za wydolność fizyczną, w tym moc i siłę mięśni, a Tajner z Fijasem za szczegóły techniczne skoku. W ten sposób zmierzaliśmy do wspólnego celu. Nasz sposób treningu różnił się od tradycyjnego, bo chodziło nam o zbudowanie nadwyżki formy, tych 5-10 procent.
Wiemy, że formy szczytowej nie jesteśmy w stanie utrzymać przez dziewięć miesięcy, ale odpowiednie modulowanie obciążeń treningowych pozwala na to, że tracąc nawet połowę z takiej nadwyżki, można ciągle wygrywać. Tak było z Adamem, który nie będąc w formie szczytowej, dalej zwyciężał. U niego forma szczytowa trwała w sezonie zwykle 6-8 tygodni, bo na tyle pozwala fizjologia człowieka, ale do głównych imprez zawsze był bardzo dobrze przygotowany. Z góry zakładaliśmy to. W pozostałej części sezonu Adam korzystał z "formy rezerwowej", która ciągle była tak dobra, że wystarczała na to, aby zwyciężać.
Dlaczego sukcesy osiągał wtedy tylko Małysz?
Adam był wybitny. Inni też byli utalentowani: Wojciech Skupień, Tomek Pochwała, Robert Mateja czy Tomisław Tajner, ale trzeba byłoby mieć zespół nie czterech specjalistów i nie dwa samochody, którymi jeździliśmy na zawody.
Zapytałem kiedyś ówczesnego prezesa PZN Pawła Włodarczyka: czy chodzi nam o podniesienie średniej polskich skoków, czy o jeden spektakularny wynik konkretnego zawodnika? Z kolei prezes zapytał, czy takiego kandydata mamy? Odpowiedziałem, że tak, Małysza. To chciałbym mieć mistrza świata - stwierdził Włodarczyk. I trening, który był realizowany przez kadrę, de facto dedykowany był dla Małysza. Gdybyśmy mieli w sztabie dziesięć osób, w tym czterech trenerów, moglibyśmy i powinniśmy zindywidualizować trening dla każdego skoczka.
Dlaczego w końcu skończyła się wasza współpraca?
Po największych sukcesach w Val di Fiemme w 2003 roku, kiedy Adam zdobył dwa złote medale mistrzostw świata, pojawiły się w związku różne koncepcje, żeby coś rozbudować albo zmienić. Miał odchodzić Tajner, bo był pomysł, żeby zastąpić go austriackim szkoleniowcem. A my z profesorem Blecharzem byliśmy w stanie zawieszenia, również trochę przemęczeni tymi wieloletnimi emocjami. Zespół jeszcze funkcjonował, ale po 2004 roku nie przedłużono z nami kontraktów. Tajnera w końcu zastąpił Heinz Kuttin.
Nastały trudne czasy dla Małysza, po czym jego kariera zaczęła się odbudowywać, kiedy kadrę przejął Kruczek. On przyjeżdżał do mnie na konsultacje, służyłem radami przez dwa lata. Dobrze, że Adam nie rzucił wcześniej skoków, bo rósł przy nim Stoch.
Stoch od dekady należy do światowej czołówki. Niedawno znów wygrał Turniej Czterech Skoczni, choć sezon zaczął przeciętnie. Jak wyjaśnić ten skok formy?
Jeśli chodzi o formę sportową, różnica między zawodnikiem w formie i bez formy wynosi w parametrach mierzalnych 1-2 procent. Czyli Kamil, skaczący na poziomie 10.-15. miejsca, wcale nie jest kompletnie bez formy. Praca, którą wykonał na treningach, innymi słowy poczyniona inwestycja, nie pozwalała mu pokazać mistrzostwa, ale odpowiednie manipulacje w treningu i psychice powodują, że do tego poziomu można dojść w ciągu paru tygodni. Paradoksalnie w skokach, które prezentował w Turnieju Czterech Skoczni, widziałem cechy jego najwyższej życiowej formy.
Stoch, choć jest jednym z najstarszych zawodników w stawce, wciąż potrafi zwyciężać. Przestali za to Ryoyu Kobayashi czy Peter Prevc, którzy wygrywali lawinowo. Dopadło ich wypalenie? Zapomnieli jak to się robi?
Spodziewałbym się u nich efektu przeregulowania. Jeśli zawodnik dochodzi do poziomu mistrzowskiego, swojego szczytu formy, staje się szczególnie podatny na przetrenowanie. Mówiąc inaczej, będąc w szczytowej formie nie powinien eskalować obciążeń treningowych, aby nie przeregulować systemu, gdyż w przeciwnym razie jego organizm i tak upomni się o należny mu odpoczynek. Przeregulowanie to częsta pułapka, w którą wpadają wybitni sportowcy. Myślę, że akurat Kamil Stoch wie, w którym momencie może podkręcić, a kiedy odrobinę się wycofać i poczekać w ciszy na swój moment, zajmując wtedy miejsca poza podium. To jest sztuka. Jedni czynią to intuicyjnie, ja staram się zrozumieć to od strony naukowej.
Nie ciągnie pana do skoków narciarskich?
Na bieżąco oglądam w telewizji.
Mam na myśli pracę przy nich.
Nie. Zamknąłem ten rozdział. To, co mieliśmy zrobić, zrobiliśmy. Skoki narciarskie traktowałem jako przygodę, bo wciąż pracowałem w Zakładzie Fizjologii i Biochemii w AWF w Krakowie. Oczywiście otrzymywałem honoraria z Polskiego Związku Narciarskiego, później nagrody finansowe za sukcesy, ale dla mnie najważniejsze było to, że teoria zadziałała w praktyce, że udało się dokończyć dzieło, które rozpoczęliśmy w 1999 roku w Spale.
A możliwa jest pana współpraca w innej dyscyplinie?
Tak, ale na razie gromadzę nową wiedzę na temat energetyki, siły, mocy i przyczyn zmęczenia mięśni. Mam nadzieję, że w przyszłości posłuży ona nie tylko sportowcom wyczynowym, ale i osobom podejmującym różne rodzaje aktywności fizycznej.
Czyli w przyszłości możemy spodziewać się nowego dzieła profesora Żołądzia?
Nie wiem, tego nie obiecuję. Nadal będę prowadził eksperymenty, żeby zrozumieć w fizjologii to, czego jeszcze nie rozumiem. Jeśli się uda, może i sportowcy skorzystają.
Autor: Krzysztof Zaborowski / Źródło: eurosport.pl
dołącz do Ponad 3 miliony użytkowników w aplikacji
Bądź na bieżąco z najnowszymi newsami, wynikami i sportem na żywo
Pobierz
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama