Popularne dyscypliny
Dyscypliny
Pokaż wszystko

Alicja Pyszka-Bazan rekordzistką świata w podwójnym Ironmanie. "Frytki uratowały sytuację"

Eurosport
📝Eurosport

Akt. 04/07/2023, 07:19 GMT+2

Mordercze pływanie, jazda na rowerze i na koniec, gdy człowiek słania się na nogach, bieg. Prawie doba męki. Alicja Pyszka-Bazan w momencie kryzysu pytała samą siebie: po co mi to? Co ty robisz? Przetrwała i została rekordzistką na dystansie podwójnego Ironmana. W rozmowie z eurosport.pl opowiada, skąd wziął się pomysł na start, o największym bólu w trakcie wyścigu i o tym, jak przetrwała.

Alicja Pyszka-Bazan rekordzistką świata w podwójnym Ironmanie

23 godziny 12 minut i 42 sekundy. To czas Alicji Pyszce-Bazan, tyle zajęło jej ustanowienie nowego rekordu świata na dystansie podwójnego Ironmana.
Ale po kolei. Standardowy dystans Ironmana, najbardziej prestiżowych zawodów triathlonowych na świecie, to 3,8 km w wodzie, 180 km na rowerze i 42,2 km biegu. To już jest piekło. 30-latka z Tychów w Colmar we Francji startowała na dwukrotnie dłuższym dystansie, a więc: 7,6 km w basenie, 360 km rowerem i na koniec 84,4 km biegiem. Coś takiego potrafią tylko najmocniejsi.
Ona przez cały czwartek i kilka godzin piątku walczyła ze sobą, a na miejscu wspierał ją sztab: córka Sara, mąż Jacek, trener mentalny Rafał Mazur, trener kolarstwa Janisz Borczyk, a także dietetyk Tadeusz Sowiński. Był również tata Alicji oraz jej przyjaciółki: Ania i Magda. Też Kamil, który dbał o social media, i jego dziewczyna Marta.
Alicja prosi, by wymienić ich wszystkich. To ekipa, jak sama mówi, wyjątkowa. Bez nich sukcesu by nie było. - To są moi najbliżsi ludzie, najbliżsi też tacy na co dzień – przyznaje. - Sara towarzyszy mi prawie w każdym starcie. Jacek jest od wszystkiego, to organizator, prezes całego wyjazdu. Pozostali to przyjaciele, ale też równocześnie pełniący w zespole niesamowicie ważne funkcje – dodaje.
Gdy mówi o swoim teamie, wzrusza się, lecą łzy. Jest im wszystkim wdzięczna. Tak, ludzie z żelaza też płaczą.
JULIA ZIMIŃSKA: Zacznę chyba trochę nietypowo. Kiedy pani nauczyła się jeździć na rowerze?
ALICJA PYSZKA-BAZAN: Faktycznie, to nietypowe pytanie. Zazwyczaj każdy wywiad rozpoczyna się od takiego: "jak zaczęła się twoja przygoda z triathlonem?" albo "skąd ten pomysł?". Z rowerem u mnie nie jest standardowo, bo nie jeździłam wcześniej. Pierwszym rowerem był szosowy i nauczyłam się na nim jeździć dokładnie trzy lata temu, może trzy i pół, w momencie rozpoczęcia mojej przygody z triatlonem. Oczywiście początek nauki jazdy nie obył się bez problemów. Od razu zaliczyłam dość poważną glebę i złamałam rękę. Tak, to był świetny początek triathlonowej przygody.
Alicja Pyszka-Bazan podczas kolarskiego etapu w zawodach Bretzel Ultra Triathlon (Instagram/@fit.ala)
Trafiłam na wywiad z 2021 roku, w którym pani mówiła, że nie jest zainteresowana dłuższymi dystansami. A tu proszę, jest pani świeżo upieczoną mistrzynią świata w podwójnym Ironmanie. To jak to się stało?
To wszystko ewoluuje. Kiedyś, jak urodziłam Sarkę, i zaczęłam swoją przygodę z bikini fitness, w życiu bym nie pomyślała, że wrócę do sportu wytrzymałościowego, że wrócę do pływania, które trenowałam przez dziesięć lat jako dziecko, a później przez kolejne dziesięć nie dotykałam wody w basenie nawet na wakacjach. Gdyby mi ktoś powiedział wtedy, jak kończyłam karierę pływacką, że jeszcze wrócę do sportu, do sportu w wydaniu wyczynowym oraz do pływania codziennie o szóstej rano, to bym powiedziała, żeby się stuknął w głowę. Wydaje mi się, że to jest bardzo podobna sytuacja. Jak wchodziłam w triathlon, to też myślałam, że tylko krótki dystans, a później szło coraz bardziej, bardziej i bardziej. Zapierałam się, że długi dystans mnie nie interesuje, a tutaj proszę, nie tyle długi, co podwójny Ironman właśnie za nami. Dużo zmienia się w moim podejściu. Po prostu lubię nowe wyzwania i zmiany.
Wiem, że specjalna osoba namówiła panią do tego, żeby w ogóle wystartować.
Tak, Robert Karaś. Pojechałam na wakacje do niego, do Hiszpanii. Robert przebywał na swoim obozie sportowym, przygotowywał się do niedawnego, dziesięciokrotnego Ironmana w Brazylii. Zabrałam rower, choć tak naprawdę nie byłam do tego przekonana. Nie do końca chciałam tam trenować, bo miałam przerwę, chciałam sobie trochę odpocząć, byłam przebodźcowana, kontuzjowana po złamaniach zmęczeniowych. Byłam bardziej żądna wakacji niż nowych wyzwań, ale wystarczył jeden impuls i jedna rozmowa, jeden wieczór z Robertem, który wzbudził we mnie coś tak niesamowitego, że na drugi dzień już byłam gotowa do podjęcia tego szalonego wyzwania, bo to naprawdę jest szaleństwo. I rozpoczęliśmy te przygotowania.
picture

Alicja Pyszka-Bazan: to Robert Karaś mnie namówił

Robert zaproponował, żebym startowała za trochę ponad dwa miesiące, czyli nie było czasu na jakieś długie przygotowanie. To się udało i jestem niesamowicie mu wdzięczna. Przede wszystkim za to, że mnie na to namówił i bardzo pomógł w przygotowaniach. Bo to on powiedział mi, jak mają wyglądać te najbliższe dwa i pół miesiąca, co mam robić każdego dnia. Ostatnie dziesięć dni do startu miałam przez niego rozpisane, jaki trening ma być wykonany każdego dnia. Niesamowite wsparcie. Dodatkowo w moim supporcie był Janisz, który jeździ na wszystkie wyprawy triathlonowe z Robertem. Ma to doświadczenie, którego mój zespół nie miał.
Alicja Pyszka-Bazan została mistrzynią świata na dystansie podwójnego Ironmana (źródło: Instagram/@fit.ala)
Dobrze, to jak wyglądają przygotowania już na miejscu? Bo zawody to nie tylko dzień startu.
Przyjechałam w poniedziałek, a start był w czwartek. To takie minimum. Na miejscu trzeba się zorganizować, bo to jest i pole kempingowe, i rozłożenie kamperów, i namiotów, i przygotowanie całego sprzętu, zrobienie zakupów, bo w grę wchodzi niesamowita ilość jedzenia. Tak naprawdę przyjechaliśmy na ostatni dzwonek. Poniedziałek wieczorem, cały wtorek i środę od rana do wieczora to była praca, pełne zaangażowanie całego zespołu.
Przejdźmy do dnia startu. Co ma się w głowie, gdy za pięć minut wskakuje pani do wody i wie, że czeka coś tak ogromnego, z czym jeszcze wcześniej się nie mierzyła?
Do końca odciągałam od siebie myśli o czasie trwania tego wyścigu. Nie chciałam takich porównań, że na przykład 360 kilometrów na rowerze to jest tak, jakbym przejechała z domu, z Tychów, gdzieś za Warszawę. Te porównania czasem są przerażające, więc starałam się nie wyobrażać sobie tych odległości, tylko skupić się na najbliższych kilku minutach, godzinach. Czyli: teraz po prostu idę sobie przepłynąć te 7,6 kilometra i skupiam się na tym odcinku. Potem, jak wyjdę z basenu, będę myśleć, co będzie się działo dalej. Dzielenie na etapy to był u mnie klucz, żeby nie stawiać organizmu i głowy przed tym, że wchodzę do wody i mam teraz 23 godziny wysiłku. Nie, nie i jeszcze raz nie. Dzielenie na etapy mnie uratowało i myślę, że to jest duża część tej układanki. Przed samym startem trochę puściły mi emocje. Dzień wcześniej też się wzruszyłam, gdy opuszczałam dom, w którym wszyscy mieszkaliśmy i szłam spać sama do hotelu, żeby się wyspać. Oni całą noc pracowali, szykowali posiłki, gotowali, układali suplementy. Pracowali już całą poprzednią noc i jeszcze poprzednią. Wychodząc z domu, byłam tak wzruszona, że przyjechało tutaj ze mną dziewięć osób. Ze mną. Oni przyjechali tylko po to, żeby pomóc mi osiągnąć ten sukces. I ja teraz idę spać gdzieś na drugi koniec miasta, a oni będą zapierdzielać całą noc. To było niesamowite. Widzisz, teraz też się… Kurczę, miałam już nie płakać.
Zupełnie się nie dziwię. Śledząc pani wyścig, też się wzruszałam, gdybym była na pani miejscu, to miałabym okularki do połowy zapłakane.
Ja dopiero teraz oglądam relacje na Instagramie. Byłam w tym wyścigu, więc nie mogłam tego obserwować z boku. Kolejny raz oglądałam i płakałam, bo... Ach, niesamowite to jest. Dlatego nie chciałabym cały czas mówić o sobie, bo to jest sport drużynowy, zespołowy. Dopóki tego nie przeżyłam, to nie miałam pojęcia, że to jest aż tak ważne.
No dobrze, jest start i co wtedy? Kto jest przy pani?
Na początku przyjechaliśmy tam wszyscy, bo chcieliśmy być razem na starcie wyścigu, to ważna chwila. Później przy samym brzegu na pływaniu był dietetyk, także Magda i Ania. Reszta musiała już jechać dalej, jedenaście kilometrów od basenu. Po pływaniu musiałam wsiąść na rower i przejechać do miejsca pętli rowerowej, tam musieli już czekać na to, żeby obsługiwać mnie na rowerze. W międzyczasie musieliśmy zmienić rower, ponieważ ta jedenastokilometrowa dojazdówka z basenu na pętlę rowerową była poprowadzona po żwirowej trasie, czyli po takiej trasie, na którą nie można jechać rowerem czasowym. Na basenie miałam kolejny rower, którym dojeżdżałam. Na pętli czekał Janisz z kolejnym rowerem, więc ci ludzie byli pogrupowani w zasadzie w trzech miejscach podczas pływania. Pływanie było dość krótkie w porównaniu do całego wyścigu. To tylko godzina i 49 minut w moim wydaniu, więc nie potrzebowałam aż tak dużego wsparcia. Trzy osoby to zupełnie wystarczająco.
Która z tych trzech konkurencji była dla pani najłatwiejsza?
Pływanie, zarówno mentalnie, jak i fizycznie. To jest sam początek, masz dużo energii, jesteś "świeża", nic jeszcze nie boli, nic nie przeszkadza. Pływanie było krótkie, jest moją najszybszą dyscypliną, najlepszą, więc nie bałam się tego. Tym bardziej że odcinek, który płynęłam, nie był dla mnie czymś niewyobrażalnym. W dzieciństwie jako juniorka udawało mi się takie kilometry wypływać na treningach. Nie był to dla mnie ciężki etap, wiedziałam, że mam bardzo dobre umiejętności pływackie i sobie z tym poradzę.
Alicja Pyszka-Bazan przed etapem pływackim (źródło: Instagram/@fit.ala)
Kiedy przyszedł pierwszy kryzys?
Na rowerze. Ta część miała mi zająć 360 kilometrów. Kryzys dopadł mnie na 120. kilometrze. Spojrzałam na zegarek, zobaczyłam, że jestem w jednej trzeciej dystansu rowerowego, a te 120 kilometrów już były odczuwalne. Dodatkowo było bardzo ciepło, zaczęło grzać słońce. Bardzo chciałam zobaczyć Sarę, to dawało mi dużo energii. Chciałam jej pokazać i udowodnić tym wyścigiem, bo Sara też jest małym sportowcem i mam nadzieję, że w przyszłości będzie spełniać swoje marzenia, być może w innej dyscyplinie, ale w podobny sportowy sposób, że zawsze trzeba walczyć do końca. Są kryzysy, czasem jest gorzej, czasem lepiej. Sara gra w tenisa. Chciałam jej pokazać, żeby zawsze walczyła do końca. Chciałam, żeby przełożyła to na swój sport. Mimo że może przegrywa ten pierwszy, drugi czy trzeci mecz, to dzięki walce może ten piąty i szósty wygra.
picture

Alicja Pyszka-Bazan o pierwszym kryzysie w trakcie wyścigu

Pojawiła się taka myśl, żeby rzucić to wszystko, odpuścić?
Podczas biegu cały czas mówiłam: po co mi to? Co ty robisz? Zejdź z tej trasy. Gdzieś ten demon, który jest w głowie, próbował drążyć, ale wiedziałam, że jeżeli tylko nie przytrafi mi się jakaś naprawdę kosmiczna kontuzja, która uniemożliwi mi wyjść, to ukończę to. Może z gorszym, może z lepszym czasem, ale chciałam to tutaj ukończyć. Wiedziałam, że tak będzie. Tylko jakiś naprawdę ekstremalny, zdrowotny element mógłby mnie z tego wykluczyć, a nie wykluczył. Choć trochę takich małych strachów mieliśmy po drodze.
O to chciałam zapytać. Co bolało i co najbardziej?
W okolicach setnego kilometra zaczęłam czuć mocno plecy, takie prądy w mięśniach grzbietu. Cały czas jesteśmy w zgiętej pozycji, oczy są skierowane ku górze. Wszystko mocno pracuje. Ale to nic. Jedną z takich najgorszych rzeczy, która pierwszy raz w życiu mi się przytrafiła, był moment zejścia z roweru. Jako jedyna zawodniczka ze wszystkich ponad dwudziestu startujących osób nie zatrzymałam się podczas jazdy na rowerze na sekundę. Nawet nie zwolniłam. Jechałam cały czas, przez prawie dwanaście godzin. Inni zawodnicy zatrzymywali się co około sto kilometrów, żeby się wyprostować, zjeść, na chwilę odpocząć, skorzystać z toalety, a ja założyłam sobie, że jadę 360 kilometrów bez zatrzymania. Jedzenie miałam podawane co siedemnaście minut, jak przejeżdżałam jedną pętlę, która ma 8,8 kilometra. Miałam dostarczane witaminy, suplementy, więc postanowiłam, że się nie będę zatrzymywać, nie chciałam tracić czasu. Moment zejścia z roweru był czymś, czego się w ogóle nie spodziewałam. Zwariował mój błędnik. Zakręciło mi się w głowie, wszystko mi się wywracało do góry nogami. Miałam takie uczucie, jakbym była ekstremalnie pijana. Chciało mi się wymiotować. Przewidywałam różne czarne scenariusze, które się mogą wydarzyć, ale nie spodziewałam się czegoś takiego. To był jeden moment, w którym pomyślałam, że może będę musiała zakończyć wyścig.
Jak sobie poradziliście?
Posadzili mnie w namiocie, w którym mieliśmy się przebrać w rzeczy biegowe, a mi się coraz bardziej kręciło w głowie i cały czas chciało wymiotować. Drużyna uspokajała mnie, że to zaraz przejdzie, ale mi się kręciło coraz bardziej, było coraz gorzej. Nie umiałam sobie wyobrazić, jak mam iść teraz biegać, jak mi wszystko wiruje. Jak ja mam iść biec, jak nie mogę usiąść w spokoju? Tutaj przydało się doświadczenie Janisza, osoby z supportu Roberta Karasia. Wykonaliśmy telefon do Roberta. Opowiedzieliśmy mu, jaki mam problem. Okazało się, że też tak kiedyś miał. Pomógł nam to przejść, powiedział, co mamy dokładnie robić, podzielił się swoim doświadczeniem. Zaczęliśmy od marszu i powoli, powoli przechodziło. Obłożyli mnie lodem i jakoś poszło.
I co? Dłuższa przerwa między rowerem a bieganiem?
To była moja najdłuższa przerwa. Po pływaniu ściągnęłam strój, założyłam kask, wsiadłam na rower i to było jakieś trzydzieści sekund. Później byłam na rowerze przez jedenaście i pół godziny, więc też zero przerw. No i tutaj, w momencie jak zeszłam z roweru i weszłam do namiotu, aż do momentu rozpoczęcia trasy biegowej, upłynęło sześć minut. Cała akcja ogarnięcia mnie: musiałam przebrać się ze stroju kolarskiego, z kasku, nawodnić. Nowe spodenki, nowa koszulka, numery startowe, telefon do Roberta, jeszcze konsultacja z dietetykiem i lekarzem. To wszystko trwało sześć minut. Choć wydawało mi się, że to jest wieczność. To była moja najdłuższa przerwa i od tego momentu już nie zrobiłam ani jednej. Jak już zaczęłam biec, to przez 84 kilometry cały czas byłam w wyścigu, nie zeszłam ani razu do namiotu. Widziałam, że inni zawodnicy co osiem-dziesięć kilometrów schodzą do namiotu, siadają, jedzą, ale ja wiedziałam, że jak już zejdę, rozłożę się, usiądę, zacznie mnie ktoś masować, to moje ciało będzie wiedziało, że to już jest koniec wyścigu, i że już nie wrócę na trasę. Jedyne przerwy, które robiłam, to był taki szybki marsz podczas biegu. W tym momencie jadłam, piłam, brałam suplementy i szłam dalej na trasę.
Pamięta pani ostatnią pętlę biegową?
Każda miała 1330 metrów. Piękną tradycją jest, że ostatnia pętla jest robiona przez zawodnika z całym jego supportem. Bierze się flagę swojego kraju i biegnie się z całym teamem. Kończyłam o godzinie szóstej z groszami. Jacek pojechał o piątej budzić Sarę, bo Sara powiedziała: "Mama, koniecznie musisz mnie obudzić, ja muszę być na ostatnim kółku". Biegliśmy wszyscy, dziesięć osób. Ten moment wyobrażałam sobie przez długi, długi czas wyścigowy. Wizualizowałam sobie to, co będzie się działo na tej pętli. Jakie to będzie piękne przekroczyć linię mety z polską flagą. Ten moment bardzo mnie trzymał przy wyścigu, to że chcę go przeżyć. Tu nie zawsze najlepiej przygotowany fizycznie zawodnik będzie wygrywał, ale ten, kto ma najlepiej ustawione w głowie. Coś takiego robi się głową i wydaje mi się, że to też pokazał ten start. Nie przygotowałam się do tego ekstremalnie długo. Wcześniej jedyny dłuższy dystans, jaki przebiegłam kiedykolwiek w życiu, to było trzydzieści kilometrów. Raz w życiu to zrobiłam. Tutaj zrobiłam 84 kilometry. Wszystko siedzi w głowie. Ultratriathlon robi się głową, ultratriathlon robi się teamem.
W trakcie biegu rozmawiała pani ze swoim trenerem mentalnym. O czym?
To wszystko zależy od tego, na jakim etapie ja byłam, co nas aktualnie spotykało. Czy był jakiś ból mięśniowy, czy było to po prostu jakieś takie: "O Boże, ile jeszcze? Nie chcę tu być". Naprawdę są różne myśli podczas wyścigu. Mogę zdradzić jedną sztuczkę, którą zastosowaliśmy i która niesamowicie mi pomogła. W momencie kryzysu podczas biegu, na około 49. kilometrze, myślałam, że biegnę już trzy dni albo tydzień. Była burza, ciemno, trzecia czy czwarta rano, zimno, las, boli mnie brzuch, miałam biegunkę. Uratowało mnie podzielenie sobie tej małej pętli na takie zadania, wyzwania. Każdą pętlę podzieliłam na dwa odcinki. Czyli 1330 metrów dzieliłam na dwa i około osiemset metrów biegłam i w nagrodę, jak uda mi się przebiec osiemset metrów, to dostawałam dwieście metrów marszu. Na tym marszu były ze mną osoby z teamu. Jedzenie, picie, bardzo mocno starałam się nagradzać za te osiemset przebiegniętych metrów. To była jedna ze sztuczek, dzięki której udawało mi się pokonać jeden kilometr, drugi, trzeci, później już byłam wkręcona.
Robert Karaś podczas swoich wyścigów prosi o pizzę. A pani jakie miała zachcianki?
Różne. Moja ekipa była przygotowana na wszystko, ale w pewnym momencie pojawiła mi się niesamowita ochota na frytki. Solone. I oczywiście się udało. Dietetyk był przeszczęśliwy, bo udało mu się przemycić dużą ilość sodu, która jest niezbędna podczas tego długiego wyścigu, i wiadomo - węglowodany. Raczej wolę słodkie produkty, te frytki były dla mnie rarytasem i zbawieniem. Próbowali mi jakieś inne rzeczy wciskać, ale odmawiałam. Dostałam rosół, to prawie nim rzuciłam z powrotem w dietetyka. Oni wiedzą, że ja nienawidzę rosołu. Podjęli próbę, bo myśleli, że może mi się coś zmieni, ale nie. Myślę, że frytki, uratowały wtedy trochę sytuację.
picture

Alicja Pyszka-Bazan i specjalne podziękowania

Rekordzistka świata może mieć jeszcze jakieś wyzwania?
Jest jeszcze za wcześnie na to, żeby o tym mówić. Mam w sobie niesamowicie dużo emocji i nie chciałabym pochopnie, pod ich wpływem, podjąć jakiejś decyzji. Myślę, że potrzebuję jeszcze około dwóch tygodni na ustabilizowanie emocji i tego, co się dzieje dookoła. Wtedy zdecyduję, co dalej.
Rozmawiała: Julia Zimińska
dołącz do Ponad 3 miliony użytkowników w aplikacji
Bądź na bieżąco z najnowszymi newsami, wynikami i sportem na żywo
Pobierz
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama