Popularne dyscypliny
Dyscypliny
Pokaż wszystko

Maryna Gąsienica-Daniel o igrzyskach olimpijskich w Pekinie

Emil Riisberg

30/01/2022, 07:30 GMT+1

Kiedyś Maryna Gąsienica-Daniel ruszała w świat z ukulele, teraz częściej zabiera ze sobą podarowaną przez brata gitarę. Odskocznią od codziennych treningów i wszechobecnego w jej życiu sportu jest muzyka, ta we własnym wykonaniu. Najlepsza polska alpejka szykuje się właśnie do startu w trzecich w karierze igrzyskach. Szanse na wysokie miejsca duże są po raz pierwszy. - Ta presja zupełnie mi nie

Foto: Eurosport

Słów kilka o rodzinie, inaczej być nie może. O rodzie Gąsieniców-Danieli.
Trzy siostry, trzech braci. Czwórka reprezentowała Polskę w zmaganiach olimpijskich, co jest ewenementem w skali globalnej. A na tym ta niezwykła historia wcale się nie kończy.
Dziadek Maryny, Franciszek Gąsienica-Daniel, rocznik 1937, po mistrzostwo Polski sięgał w biegach, skokach i kombinacji norweskiej. Karierę przerwała mu kontuzja i w igrzyskach nie wystąpił.
Andrzej Gąsienica-Daniel, olimpijczyk z Cortiny d'Ampezzo 1956. Skakał na nartach, rozkładał je w locie, co przypominało nieco obowiązujący dzisiaj styl V.
Józef Gąsienica-Daniel, skoczek i kombinator norweski, olimpijczyk z Grenoble 1968.
Helena Gąsienica-Daniel-Lewandowska, biegaczka narciarska, olimpijka z Cortiny d'Ampezzo 1956 i Squaw Valley 1960.
Maria Gąsienica Daniel-Szatkowska, alpejka, olimpijka z Cortina d'Ampezzo 1956 i Innsbrucku 1964.
I najmłodsza, Antonina Czarniak, niestety, z rodzeństwa żyje już tylko ona. - Ciocia Antosia została mistrzynią nie narciarstwa, a krawiectwa - mówi Wojciech Szatkowski z Muzeum Tatrzańskiego, syn Marii Gąsienicy-Daniel-Szatkowskiej.
To Maryna proponuje, by z nim porozmawiać. On będzie znał każdy szczegół, każdy ewentualny błąd poprawi. I rzeczywiście, rodzinna lista olimpijczyków z miejsca zostaje uzupełniona o kolejne nazwisko - Krzeptowski, Andrzej Krzeptowski II, w odróżnieniu od tego I, pradziadek Maryny ze strony mamy, który startował w Sankt Moritz. - W okresie międzywojennym znany był w Zakopanem jako Andrzej Krzeptowski z Pięciu Stawów - wyjaśnia Szatkowski.
Koniec listy? Nic z tych rzeczy. Jest jeszcze historia najnowsza, w Vancouver 2010 w narciarstwie alpejskim rywalizowała przecież starsza siostra Maryny, Agnieszka. Inaczej wyjść nie chce - Maryna jest w rodzinie siódmą olimpijką. Tak jest - siódmą.
Od sportu w tej opowieści uciec nie sposób.

Kawał roboty - kondycyjnie, technicznie i mentalnie

Nie dziwi zatem, że na nartach postawiona została jako trzylatka, mniej więcej. - Na pewno na tyle wcześnie, że zupełnie tego nie pamiętam, musiało to być coś zupełnie naturalnego - opowiada. - Rodzice prowadzili i wciąż prowadzą schronisko na Hali Ornak, więc do ruchu nikt nie musiał nas zachęcać, ciągle byliśmy na powietrzu.
Rodzice, czyli pani Anna i pan Grzegorz, też byli narciarzami, jasna sprawa. Był nim i Jasiek, młodszy brat Agnieszki i Maryny. On nie przepadał jednak za obcisłym kombinezonem, stroje wolał luźne, postawił zatem na freestyle. A potem na motory, te trialowe. Niestety, ma za sobą operację połamanych nadgarstków i nie wiadomo, co dalej.
Bez finansowego wsparcia mamy i taty nic by z tych treningów na początku nie wyszło, bo sprzęt narciarski i wyjazdy to pieniądze naprawdę duże. Kiedy do kadry dostała się Agnieszka, było już łatwiej, skoro część przygotowań pokrywał Polski Związek Narciarski. - A potem reprezentantką zostałam i ja. To był duży krok, choć trenerów wciąż musieli współfinansować rodzice, nie tylko nasi, innych zawodniczek też. Związek nie dawał rady - tłumaczy Maryna.
Od lat bardzo kibicuje jej Małgorzata Tlałka-Długosz. Ona - i starsza o pięć minut Dorota, siostra bliźniaczka - do grona gwiazd z półki międzynarodowej wdarły się razem. Młodsza w olimpijskiej rywalizacji w slalomie, w roku 1984, miejsce zajęła szóste, a na podium zawodów pucharowych stawała lub lądowała tuż poza nim. Na powtórkę tamtych sukcesów cierpliwie czeka od dekad prawie czterech. Szmat czasu. Liczy na to, że w ślady jej i Doroty już za chwilę pójdzie Maryna.
- Znamy się, oczywiście, że tak, więc doskonale wiem, ile lat ciężkiej pracy ta dziewczyna ma za sobą. Nie tylko zresztą ona, bo to nieprawdopodobny wysiłek wielu otaczających ją ludzi. Wspinaczka na szczyt czy chociażby jego okolice jest i trudna, i mozolna. Marynie na dodatek przeszkodziła kontuzja, ale, tak mi się wydaje, ta przerwa pozytywnie wpłynęła na jej psychikę. A przy okazji zrobiła też kawał roboty, kondycyjnie, technicznie i mentalnie właśnie - mówiła Tlałka-Długosz na łamach eurosport.pl w lutym 2021 roku.

Klasa biznes i morfina

Ta groźna kontuzja dopadła Marynę we wrześniu 2019, na końcu świata, w Nowej Zelandii. Niechętnie wraca do tamtych wydarzeń. - Ostatniego dnia obozu wywróciłam się na treningu - opowiada. - Doszło do kompresyjnego złamania głowy kości piszczelowej i innych urazów, w tym łąkotki.
Na operację wolała wrócić do Polski, co do łatwych zadań nie należało. By tak długą podróż wytrzymać, leciała klasą biznes, po podaniu uśmierzającej ból morfiny. Potem były trzy miesiące kuśtykania o kulach i nauka chodzenia od nowa. I rehabilitacja. Rehabilitacja. Rehabilitacja.
Sezon 2019/20 straciła, a w tym następnym zajęła w mistrzostwach świata szóste miejsce w gigancie i ósme w gigancie równoległym.
Było jasne, że wróciła. Na dobre, mocna, jak nigdy.
Sióstr Tlałek ze stoku Maryna pamiętać nie może, co najwyżej z nagrań. Podpatrywać i tak miała kogo, szukać nie musiała daleko. Odpowiedź jest prosta - Agnieszkę.
- Była moja idolką, zawsze uwielbiałam jej styl jazdy - zapewnia. - To ona uczyła mnie, jak się w tym środowisku poruszać i na co zwracać uwagę. Bardzo kibicowałam też Kasi Karasińskiej, punktującej wtedy w slalomach Pucharu Świata. Dziewczyny z pokolenia mojej siostry stać było na światową czołówkę. Nie wiem, czego zabrakło - może cierpliwości, może wsparcia psychologicznego, może za duża była presja, a może za wcześnie kończyły kariery. Agnieszka miała 27 lat, tyle, ile ja teraz. Nie wyobrażam sobie, żebym to zostawiła, jestem przecież w najlepszym wieku dla sportowca.

Z Sebastianem Karpielem-Bułecką na stoku

Na ruszających 4 lutego igrzyskach głównym celem Maryny będzie start w gigancie. W tej konkurencji czuje się najmocniejsza, do tej konkurencji ma predyspozycje fizyczne. - Kilka dni później będzie jeszcze supergigant, a na koniec, jeżeli się zakwalifikujemy, zawody drużynowe - zapowiada.
O miejscach mówić nie chce. I słusznie. - Po to od tylu lat trenuję, po to jeżdżę na tych nartach, żeby rywalizować z najlepszymi dziewczynami w największych imprezach. Mnie presja zupełnie nie przeszkadza. Cieszę się, że mogę reprezentować kraj i dostarczać ludziom emocji - wyjaśnia.
Sposobem na ucieczkę od sportu, od tych myśli i nerwów, które i tak się pojawiają, jest muzyka. Maryna wozi ze sobą po świecie gitarę. I ćwiczy w hotelowych pokojach. - Zaczynałam od ukulele, mniejsze jest i łatwiej je było zabierać. Gitarę kupił mi na osłodę brat, kiedy kontuzjowana siedziałam w domu. Czasami gramy razem, choć bardziej gra Jasiek, a ja dopiero się uczę. Potrzebuję tej odskoczni - zapewnia.
Nie muzykuje ze swoim ojcem chrzestnym, którym jest Sebastian Karpiel-Bułecka, lider zespołu Zakopower. - Rzadko się widujemy, bo on też ma taką pracę, że ciągle jest na walizkach. Zazwyczaj wpadamy na siebie znienacka. Wie pan, gdzie zupełnie przypadkowo spotkaliśmy się w ubiegłym roku? Na stoku, na nartach.
Autor: Rafał Kazimierczak / Źródło: eurosport.pl
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama