Popularne dyscypliny
Dyscypliny
Pokaż wszystko

Julita Ilczyszyn zdobyła cztery pustynie. "Hieny zobaczyły i pomyślały, że to wariatka"

Rafal Kazimierczak

Akt. 26/05/2024, 12:57 GMT+2

Biegiem przez pustynię, na końcu świata, 250 km w upale, w mrozie i burzy piaskowej, z czającymi się obok hienami? Oczywiście, dlaczego nie, Julita Ilczyszyn porwała się na wyzwanie dostępne dla nielicznych, 4 Deserts Grand Slam pokonała jako pierwsza Polka, jedna z zaledwie 19 osób na świecie. - Tata jest sparaliżowany i nie mówi, ale w jego oczach widziałam szczęście i dumę - opowiada.

Julita Ilczyszyn jako jedna z 19 kobiet na świecie pokonała 4 Deserts Grand Slam

Mama dwóch córek, Julki i Zuśki. Nauczycielka WF-u. Biegaczka. Kobieta niezwykła.
4 Deserts Grand Slam, czyli Pustynny Wielki Szlem, uznawany jest za jedno z dziesięciu najtrudniejszych wyzwań sportowych na świecie. Jak i dlaczego pani Julita tę ekstremalną przygodę rozpoczęła? Na rodzinę spadła tragedia, do dziś do końca niewyjaśniona.
RAFAŁ KAZIMIERCZAK: Tata - bardzo ważny w pani życiu człowiek. Twardy charakter to jego zasługa?
JULITA ILCZYSZYN: Tak, tak i jeszcze raz tak. Nie miałam z nim lekko, zawsze bardzo dużo ode mnie wymagał. A przede wszystkim dużo wymagał od siebie. To, w jaki sposób radzę sobie z życiem, zdecydowanie zawdzięczam właśnie tacie. I bardzo jestem mu za to wdzięczna.
Jak ten pani charakter kształtował, kiedy była pani dziewczynką?
- Niekoniecznie słyszałam od niego pochwały, chociaż zawsze mi zależało, żeby je usłyszeć. Tata zawsze mówił, że kobiety mają w życiu trudniej, więc muszę się starać.
picture

Julita Ilczyszyn to specjalistka od ekstremalnych rzeczy (facebook.com/julita.ilczyszyn)

Foto: Other Agency

Prawdę mówił.
- Zdecydowanie tak. Wiesz co, mam prośbę, propozycję. Nie pani, a Julita, po imieniu, po sportowemu, dobrze?
Pewnie, z przyjemnością.
- A zatem - kobiety mają trudniej, więc musi mnie do życia przygotować, w każdym wymiarze. Podam przykład. Tata był kierowcą ciężarówki, przy której często majstrował. Pomagałam mu, biegałam z tymi śrubokrętami i kluczami, taszczyłam te opony.
Słucham? Zaraz powiesz, że kładłaś się też na jakiejś kapocie i grzebałaś pod maską.
- Oczywiście, że tak. Tata pewnie udawał, że tej mojej pomocy potrzebuje, bo sam wszystko by doskonale ogarnął, ale uczył mnie i takich czynności. A ja czułam się potrzebna. I dumna, że tak pomagam.
Jesteś jedynaczką?
- Nie, mam brata, młodszego o półtora roku. Ostatecznie został kierowcą ciężarówki, naprawdę. A ja trafiłam do sportu, jestem nauczycielką WF-u. No i biegam.
W twoim głosie nie słyszę nawet nutki pretensji do taty o to twarde wychowanie.
- Absolutnie nie, jakie pretensje! Nigdy, przenigdy nie miałam choć odrobiny żalu, że nie byłam córeczką tatusia, taką, wiesz, książkową. Nie byłam i nie jestem księżniczką, królewną w sukienkach. Tata to wyczuwał, tata to wiedział. Dużo więcej zrozumiałam po jego wypadku, to, że tą jego córeczką zawsze byłam, tylko na innych zasadach. Na zasadach, które nam odpowiadały, mnie i jemu.
picture

Julia Ilczyszyn po zdobyciu kolejnej pustyni (facebook.com/julita.ilczyszyn)

Foto: Other Agency

O ten wypadek mogę zapytać?
- Wiesz co, dzisiaj, po pięciu latach, mogę już o tym mówić. Mogę mówić i nie płakać. To było 9 maja 2019 roku, otrzymałam telefon z policji, że tata uległ wypadkowi, w pracy. Prawdopodobnie, bo policja nigdy nie doszła do sedna sprawy, tylko ją umorzyła. Z naszych domysłów wyszło na to, że musiał zaciągać plandekę na ciężarówkę, a akurat był kosmiczny wiatr. Tata, silny chłop, 187 cm wzrostu, 115 kg wagi, stwierdził pewnie, że da radę. I chyba się przeliczył. Wiatr go porwał, wzniósł razem z tą plandeką, która zadziałała jak żagiel. Do tego tata zaczepił o jakieś linki, no i rzucało nim we wszystkie strony. Niestety, doszło do uszkodzenia mózgu, jest sparaliżowany, nie widzi na jedno oko, na jedno ucho nie słyszy, nie mówi. Jest w pełni świadomy, ale swoich uczuć wyrazić nie może.
picture

Julita z tatą. Ich ostatni wspolny trening biegowy, na miesiac przed wypadkiem (archiwum prywatne)

Foto: Other Agency

Przerażające. Nie wiem, co powiedzieć.
- Po tych pięciu latach nauczyliśmy się z tym jakoś żyć. Jakoś funkcjonować. Tęsknię za tamtym moim tatą, bardzo tęsknię.
Na dobre, tak ekstremalnie, biegać zaczęłaś po wypadku taty. Dla niego?
- Tak, właściwie tak.
Wiem, że skakałaś w dal, a biegania nie lubiłaś.
- Bardzo nie lubiłam, i jako dziewczynka, i potem, jako dorosła. Dwa kilometry to był dla mnie już bieg długi, za długi. Skok w dal rozpoczął się niewinnie, w podstawówce, w klubie Gwardia Piła, pod okiem trenera Śmigielskiego. A od roku 1998 przejął mnie trener Jagaciak i skaranie boskie miał ze mną. Jako juniorka zdobyłam srebro mistrzostw Polski, w finałach skoku w dal, trójskoku i sztafety 4x100 m startowałam wielokrotnie.
picture

Pan Aleksander bardzo się cieszył na myśl o ciąży córki (archiwum prywatne)

Foto: Other Agency

Od skoku w dal i dwóch kilometrów do kilometrów 50, nie wspominając o 250, droga jest bardzo daleko.
- W 2019, mniej więcej na miesiąc przed taty wypadkiem, zdecydowałam się na szalony pomysł i wystartowałam w Runmageddon Sahara, w Maroku, to trzy etapy biegu z przeszkodami, kilkanaście kilometrów dziennie do pokonania, łączny dystans 50. Tata o wszystkim oczywiście wiedział i bardzo mi kibicował. Zawsze chciałam zobaczyć pustynię, od dziecka o tym marzyłam.
Julito, można tam pojechać samochodem, ze szklaneczką lemoniady albo bezalkoholowego piwa, po co od razu tak się męczyć, zadawać sobie taki ból?
- Pomyślałam, że będzie to fajna przygoda, a taka wyprawa samochodem to nie dla mnie, daj spokój. Zapisałam się, bez dłuższego zastanawiania, na zasadzie, że spróbuję, co mi tam. Rodzina prosiła mnie tylko o jedno, żebym nie robiła głupot i nie wystartowała na 120 km, bo był i taki dystans. Grzecznie posłuchałam, wystartowałam na 50 i - wyobraź sobie - wygrałam. Było chyba 10 dziewczyn, a wygrałam ja.
Jak to wygrałaś?
- Totalne zaskoczenie, przede wszystkim dla mnie. W Polsce brałam udział w Runmageddonach, na krótkich dystansach, ale wygrać tam, na pustyni, na 50 km? Szok, naprawdę szok. Pierwszy raz do zawodów tego cyklu zgłosiłam się cztery miesiące po urodzeniu drugiej córki. Bardzo brakowało mi sportu, więc powiedziałam kumplom, że warto urządzić sobie taki aktywny weekend. I pobiegłam, dystans Rekrut, około 6 km i 20 przeszkód w Twierdzy Modlin. Te przeszkody to pokonywanie rowów z błotem, wspinanie po linach, pokonywanie wysokich i bardzo wysokich ścianek i przeciskanie się przez sterty złączonych opon, czyli tzw. porodówka. Niezła zabawa.
W tym Maroku byłam więc pewna, że dam radę, że dotrę do mety, a przy okazji wreszcie zobaczę piękną pustynię. Okazało się, że pustynia to nie tylko piasek, warunki bardzo się zmieniały - były tereny kamieniste, były skaliste, było trochę gór i trochę zieleni. Bajka, jak myślałam. Po powrocie pojechałam do rodziców, zawsze jadę do nich po dłuższej nieobecności, opowiadam i pokazuję zdjęcia. Tata uścisnął mi dłoń, przytulił mnie, powiedział, że bardzo mnie kocha i bardzo jest ze mnie dumny. Pierwszy raz w życiu mi to powiedział! To była tak ogromna nagroda, takie szczęście.
picture

Julita Ilczyszyn. Bieganie to jej świat

Foto: Other Agency

Teraz też jeździsz i opowiadasz mu o kolejnych wyczynach i przygodach?
- Zawsze. Widzę w jego oczach wzruszenie, widzę, jak słucha. Jedną rękę ma w miarę sprawną, przytula mnie, wyczuwam, jak bardzo, bardzo, bardzo jest ze mnie dumny. Po tym wypadku, kiedy mogliśmy zabrać go już do domu, zapytałam, jak mogę mu pomóc, jak umilić życie, mówiąc najprościej. Jest przykuty do łóżka, nigdzie nie może wyjeżdżać, od pasa w górę mnóstwo połamanych kości źle się pozrastało, bo operacji - ze względu na zagrożenie życia - nie można było przeprowadzić. Zapytałam, czy chciałby ten świat, o którym tyle mi opowiadał, oglądać teraz moimi oczami. Czy chciałby, żebym wystartowała jeszcze w jakiejś imprezie, na przykład pustynnej. Pokiwał głową, że tak. I tak zaczęła się moja - i jego - przygoda z Wielkim Pustynnym Szlemem.
Powiedz jeszcze, jak tata ma na imię, skoro tyle o nim mówimy.
- Aleksander.
Cztery pustynie - Afryka, Azja, Ameryka Południowa i Antarktyda z pustynią polarną. Na czym to wyzwanie polega?
- Te cztery pustynie trzeba pokonać w rok. Sam bieg to 250 km, wytyczona trasą, z plecakiem, który tak naprawdę jest apteczką, kuchnią, sypialnią i łazienką. Afryka to pustynia Namib, Azja - Gobi, kiedy ja startowałam, w 2022 roku, z powodu pandemii zawody przeniesiono do Gruzji, Ameryka Południowa - Atakama, no Antarktyda. Afryki nie mogłam się doczekać, kocham ją, przywitała nas ponad 50-stopniowym upałem. W Gruzja, jak się okazało, bieg był górski, deszcz, zimno, wszystko mokre. Atakama to pustynia magiczna, sucha, wietrzna, w nocy mroźna, do minus ośmiu stopni, spotkała nas tam burza piaskowa. A Antarktyda, o dziwo, nie doskwierała nam niskimi temperaturami, tylko głębokim śniegiem.
Brzmi wspaniale, opowiadasz o tym jak o przygodzie, a każda z tym imprez to te 250 km biegi, niewyobrażalne.
- Zawody są podzielone na etapy, przez cztery dni biegniemy po 40 kilometrów, piątego - 80, a szóstego, na zakończenie - 10. Tej dziesiątki obawiamy się najbardziej.
Jak to? Myślałem, że to już bułka z masłem, szampan, jak na Polach Elizejskich, kiedy kolarze kończą Tour de France?
- Nic z tych rzeczy, choć zanim tego nie doświadczyłam, też tak mi się wydawało. Po tym, co przeżyliśmy w te kilka dni wcześniej, ta dycha jest biegiem totalnie człowieka upadlającym.
Nie ma makijażu dla zgromadzonych na mecie fotoreporterów?
- Wtedy biegnie wrak człowieka, zjawa. Makijaż? Nie kąpiemy się przez sześć dni, żywimy liofilizowanym jedzeniem, biegniemy z plecakiem. Jedyna pomoc, jaką otrzymujemy od organizatora, to namiot i woda na mecie każdego z etapów. No i opieka medyczna, kontrolująca nasze funkcje życiowe. Te bazy noclegowe przenoszone są z etapu na etap, co - moim zdaniem - jest bardzo atrakcyjne, bo codziennie śpimy w innym miejscu, do którego musimy dobiec. A organizator stara się, żeby te miejsca były przepiękne. Te spektakularne widoki, tam, na pustyni, są nagrodą za wysiłek.
A niebezpieczeństwa? Biegałem kiedyś z Kenijczykami w Kenii, w głuszy, zostawałem oczywiście w tyle i ktoś na skuterze co jakiś czas na mnie czekał, żebym nie zabłądził i żeby nie pożarły mnie zwierzęta.
- Zaraz opowiem historię ze zwierzętami, ale najpierw zasady - na samym początku podpisujesz klauzulę, że jeżeli zgubisz się na trasie, a biegamy bez GPS-u, to jest to twój problem. Podpisujesz zgodę na pełne ryzyko, cokolwiek się stanie, bierzesz na siebie, dlatego te biegi uznawane są za jedne z najtrudniejszych na świecie.
Zwierzęta - dzisiaj to wspomnienie wydaje mi się fajne, wtedy takim nie było. Pustynia Namib, południowa Afryka, czwarty dzień, czyli czwarta już czterdziestka, do mety etapu kilka kilometrów, czyli w nogach mam ich prawie 160. Zastała mnie noc, zakładam czołówkę, biegnę sama. I w pewnym momencie, wiesz, taka intuicja, że ktoś na ciebie patrzy, ktoś cię obserwuje. Wyobraźnia zaczęła pracować, więc przyspieszyłam, choć dokuczała mi kontuzja biodra. "Nie patrz w lewo, nie patrz w lewo" - powtarzałam sobie. Łatwo powiedzieć. Usłyszałam takie: "hi, hi, hi, hi, hi" i spojrzałam. Hieny, stado hien, 40, może 50 m ode mnie, te ich dzikie oczyska. Zaczęłam iść, a one mi towarzyszyły, ciągle w pobliżu. Zastanawiałam się, co ja mam, kuźwa, zrobić. Biec, chociaż nie byłam już w stanie? Iść? Zatrzymać się? Hieny jedzą padlinę, więc może się na mnie nie rzucą? A może się na mnie szykują?
Daj spokój, pewnie kibicowały.
- Tak, z pewnością. W każdym razie przyspieszyłam, a one w ciemności zniknęły. Kiedy dotarłam do mety, natychmiast zgłosiłam to organizatorom, bo zawodnicy wciąż byli na trasie. Powiedzieli, że oczywiście zaraz tam kogoś wyślą. A jeden powiedział: „Julita, to jest ich dom, zobaczyły taką blondynę i mocno się zdziwiły, co ta blondyna u nich robi, na środku pustyni, na końcu świata, to musi być jakaś wariatka".
To ekstremalne bieganie boli, fizycznie i psychicznie?
- Z bólem fizycznym mierzę się często, ale - tak mi się wydaje - ten prób bólu mam jednak zdecydowanie przesunięty. Pęcherze, obtarcia, odciski - są, ale nie bolą, może przez to ukształtowanie w dzieciństwie charakteru jakoś sobie z tym radzę. A psychicznie jestem tak twarda, tak uodporniona, że nie wiem, co mogłoby mnie złamać tam, na trasie. Kontuzja, chyba tylko ona, uraz na tyle poważny, że musiałabym się poddać i wycofać. Jeżeli pojawia się kryzys, mówią do siebie: "zamknij się, to chwilowe, lecisz dalej". I lecę.
A halucynacje, a nadmiar wysiłku i kilometrów? Rozmawiałem z maratończykami, mówili, że na mecie miewają luki w pamięci, nie pamiętają całego biegu.
- Nigdy mnie to nie spotkało. I powiem ci, że bardzo się czegoś takiego boję. Niby jestem szalona, rozsądek jednak mam, granice też.
Wiesz, że cała i zdrowa musisz wrócić do domu?
- Tak jest, dokładnie, muszę, bo mam do kogo. Na trasie musze być zatem świadoma tego, co się ze mną dzieje. Ciągle słyszę pytanie, o czym w czasie tego biegania myślę. Tylko o tym, jak mój organizm reaguje. Analizuję, myślę, czy połknęłam sole mineralne, czy wystarczająco dużo piję, a pić muszę, bo mam kamicę nerkową, czy zjadłam, czy to, czy tamto. Mózg pracuje cały czas, przez te 250 km nawet na chwilę nie zapominam o sobie.
Jesteś mamą dwóch córek, pracujesz w szkole - gdzie w tym wszystkim, w tej codzienności, czas na trenowanie, na bieganie w tak ekstremalnym wydaniu?
- Musi być systematyczność, musi być punktualność, musi być dyscyplina, wiadomo, uczyłam się tego od dzieciaka. Kiedy dziewczynki wstają o 6.20, ja wracam już z biegania, z jakiejś lekkiej przebieżki. Mieszkamy niedaleko Warszawy, w okolicy specjalnych warunków do biegania nie ma, ale ze szkoły, w której pracuję, do Lasu Kabackiego jest 800 metrów. Tam biegam, przed albo po pracy. Na lekcjach też, z uczniami, biegamy, robimy brzuszki, pompki, tego rodzaju aktywności.
Uczniowie kibicują?
- Oj, bardzo. Słuchaj, tak naprawdę to oni mnie do tego ultrabiegania nakręcili. Przeczytali gdzieś o tej mojej wygranej na Saharze i bardzo się tym "podjarały". A mnie to uznanie w młodych oczach bardzo zbudowało. Jeżeli pokazałam, że spełniać marzenia i realizować się można w każdym wieku, to super, o to chodzi. Dzieciaki tak się wkręciły, że ciągle pytały, kiedy kolejna pustynia, "gdzie pani teraz pojedzie?", "o czym nam pani opowie?". I jak tu nie biegać, skoro motywacja płynie z każdej strony, bo córki - Julka i Zuśka - też kibicują i zachęcają.
Mąż biega?
- Jest po AWF-ie, poznał tam wszelakie dyscypliny i muszę przyznać, że za co się w sporcie weźmie, w tym jest naprawdę dobry. Najbardziej kocha pływanie, próbował triathlonu, uwielbia windsurfing, kręcą go takie wodne historie.
picture

Po morderczym wysiłku jest czas na podziwianie nieziemskich widoków (facebook.com/julita.ilczyszyn)

Foto: Other Agency

Czyli nie biega?
- Wyobraź sobie, że za bieganiem nie przepada.
Uczniowie witają cię uroczyście, kiedy wracasz z kolejnej wyprawy?
- I to jak, po królewsku, jedno wielkie szaleństwo, krzyk i brawa, kwiatki, nawet rysunki.
Gwiazda.
- Można się tak poczuć, zdecydowanie, naprawdę mocno wzruszające. To chyba największa nagroda, większa od medalu i satysfakcji.
rozmawiał Rafał Kazimierczak
dołącz do Ponad 3 miliony użytkowników w aplikacji
Bądź na bieżąco z najnowszymi newsami, wynikami i sportem na żywo
Pobierz
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama