Popularne dyscypliny
Dyscypliny
Pokaż wszystko

Kobe Bryant. Duch Czarnej Mamby żyje - pożegnanie legendy Los Angeles Lakers

Emil Riisberg

03/02/2020, 17:01 GMT+1

Nazywano go arogantem, bufonem, egoistą. Prawie wszyscy się od niego odwrócili, gdy został oskarżony o gwałt. Ludzie kochali go nienawidzić. Skoro nie mógł być uwielbiany, zdecydował się budzić strach. Stał się Czarną Mambą. Jadowitym zabójcą. Antybohaterem, którego pokochały miliony.

Foto: Eurosport

W 2003 roku 25-letni Kobe Bryant był jednym z najbardziej znienawidzonych sportowców na świecie. Został oskarżony o gwałt w stanie Kolorado. Sprawa ostatecznie zakończyła się ugodą, przeprosinami oraz odszkodowaniem, którego suma nigdy nie została ujawniona. Rzuciło to cień, który nawet po śmierci wciąż jest widoczny i wspominany przez wielu.
To był kluczowy moment w życiu Bryanta. Zmienił go. Stał się jeszcze większym odludkiem, jego obsesje sięgnęły granic. I nie chodziło tu tylko o obsesyjną miłość do koszykówki, ale przede wszystkim do perfekcji. Jego pracowitość była przysłowiowa, ale po tym wydarzeniu nabrała fanatycznej wręcz formy.
Zamiast pójść z kolegami z zespołu na wspólną kolację czy po prostu wyskoczyć na miasto, wolał analizować grę przyszłych przeciwników, wzmacniać się na siłowni lub pracować nad swoją grą na hali. Nie był częścią drużyny. Był sam.
- Trzeba nauczyć się kochać nienawiść. Zaakceptować ją. Cieszyć się nią. Zapracowałeś na to. Każdy ma prawo do swojej opinii i każdy powinien mieć jakąś o tobie. Dobrze mieć kogoś, kto cię nienawidzi. Nie nienawidzi się tych dobrych. Nienawidzeni są tylko najwięksi - uważał Kobe.
- Był gniewnym człowiekiem - wyjaśniał po latach Phil Jackson, były trener Lakersów i Kobe'ego.
Nienawiść była początkiem najważniejszej historii, jaką stworzył - Czarnej Mamby.

Bezsenność w LA

W 2003 roku Bryant często miewał kłopoty z zaśnięciem. Któregoś razu późno w nocy włączył film Quentina Tarantino "Kill Bill 2". Jedna scena wywarła na nim ogromne wrażenie. Pokazywała, jak zawodowy zabójca wykorzystuje do morderstwa ukrytą w walizce z pieniędzmi czarną mambę. Potem opisywał, że oglądając to, "czuł się jak zahipnotyzowany".
- Jej długość, to, jak gryzie, szybkość ataku, zachowanie. Musiałem sprawdzić, czy tak jest naprawdę. Sprawdziłem i tak było. Przecież to ja! Też taki jestem - wspominał Kobe w rozmowie z "Washington Post" w 2018 roku.
Nowe alter ego Bryanta nie było tylko efektem wyjątkowego podobieństwa. Ludzie tworzą nowe osobowości w trudnych momentach. Wtedy gdy chcą odciąć się od swojego "ja", gdy go nie akceptują.
- To imię, Kobe Bryant, wywoływało tyle negatywnych emocji. Powiedziałem sobie: jeśli stworzę alter ego, to gdy będę grał i ktoś będzie je wymawiał, to zostanie to oddzielone od tych prywatnych spraw, prawda? Tak jak nie oglądasz Bruce'a Bannera, tylko oglądasz Hulka - tak w rozmowie z "New Yorkerem" z 2014 roku widział to Bryant.
Kobe stał się Mambą. - Gdy wchodziłem na parkiet, byłem zabójczym wężem. Zimnym, bezwzględnym człowiekiem - mówił w rozmowie z Ahmadem Rashadem w 2015 roku. Kompletne przeciwieństwo grającego z bohaterami kreskówek i kochanego przez wszystkich Michaela Jordana.
Stworzenie nowej osobowości pozwoliło Bryantowi poradzić sobie mentalnie z wydarzeniami z Kolorado.
- Nie wiem, co by się stało, gdyby nie udało mi się tego rozwiązać. Nie mogłem stać bezczynnie i pozwolić, by ta rzecz coraz bardziej mnie przytłaczała. Miałem obowiązki wobec rodziny, dziecka, drużyny, całego miasta i siebie. To była nieustanna walka. Jak to przezwyciężyć? Jak sobie z tym poradzić? W końcu musiałem wpaść na rozwiązanie, skoro tak obsesyjnie o tym myślałem - opowiadał Bryant w 2018 roku w rozmowie z dziennikiem "Washington Post".

Mentalność Mamby

Przydomek Bryanta był tylko prologiem do tego, co dziś wszyscy znają jako Mamba Mentality - Mentalność Mamby. Z każdym wygranym meczem, bitym rekordem, zdobytym mistrzostwem rosła legenda bohatera w fioletowo-złotym kostiumie z napisem Lakers na piersi. Z kolejnym sukcesem i kryjącą się za nim historią, rysowała się filozofia, u podstaw której leżały determinacja, praca ponad siły i bezgraniczna wiara w siebie. Po latach przerodziło się to jeśli nie w religię, to w kult. Kult, za którym stał wypracowany sukces.
Fanatyczny, obsesyjny, zuchwały - taki był i potwierdzają to historie, które w ostatnich dniach były przytaczane w tysiącach artykułów i w milionach opowieści przekazywanych z ust do ust. Czy wszystko, co czytamy lub słyszymy o Mambie, jest prawdą? Może nie, ale nie o to chodzi. Ważne jest, czy osoba Kobe'ego, jego słowa, czyny kogoś inspirują, zachęcają do działania, bycia lepszym.
- Mistrzowie przychodzą i odchodzą, prawda? Będzie następna drużyna, która wygra NBA, następny MVP. By stworzyć coś trwałego na lata, trzeba zainspirować kolejne pokolenia - mówił Bryant w 2016 roku na antenie CNBC.
Jak inspirował? Kim był? Jak objawiała się Mentalność Mamby? Oto kilka historii, które oddają ducha Mamby.

Jeden na milion

Parę dni temu legendarny Jerry West, który ściągnął Kobe'ego do Los Angeles Lakers, powiedział, że Bryant zawsze miał w sobie Mamba Mentality. Wspominał, że biła od niego niewiarygodna pewność siebie, nawet gdy jako 17-latek trafił do NBA. W końcu znalazł się tam, gdzie miał być. Gdzie w swoim mniemaniu należał od dawna.
Gdy miał 11 lat, w szkole podczas lekcji opisał, co zamierza robić w przyszłości. Widział siebie w NBA. Chudy, jeszcze nie za wysoki chłopiec z przekonaniem graniczącym z pewnością opowiadał, że będzie grał w najlepszej lidze świata. Nauczyciel nie mógł nadziwić się zuchwałości nastolatka i z przekąsem odparł: - Wiesz, że do NBA trafia tylko jedna osoba na milion.
Kobe uśmiechnął się. Spojrzał wychowawcy prosto w oczy i rzekł: - Tak i to ja będę tym jednym z miliona.

Psychika

Słynął z silnej psychiki. Pod tym względem w NBA nikt nie mógł się z nim równać. Nie wzięło się to znikąd. Nad tym elementem koszykarskiego rzemiosła Bryant zaczął pracować już w liceum. Podczas obozów koszykarskich, na które jeździł, młodzi zawodnicy mogli uczęszczać na wykłady akademickie. Część z nich była typowo szkolna - przygotowująca do egzaminów maturalnych. Ale to nie interesowało Bryanta. Zamiast tego wolał pójść na zajęcia z psychologii sportu.
- Był w pierwszym rzędzie i raz po raz zadawał jakieś pytanie. Wtedy nikt nie interesował się zagadnieniami psychiki w sporcie. Jego to fascynowało. Chciał być w tym dobry. Pozostali chłopcy chcieli grać, dryblować, zbierać, rzucać. Kobe był inny - wspominał w "New York Post" jeden z wykładowców, Jim Sturgis.

Praca

"Nie mogę się odnieść do leniwych ludzi. Nie mówimy tym samym językiem. Nie rozumiem was. I nie chcę zrozumieć" - te słowa przypisywane są Bryantowi.
Uważał, że udało mu się wspiąć na szczyt NBA nie dzięki jakiemuś wyjątkowemu talentowi, ale dzięki ciężkiej pracy. Jako nastolatek trenował już od piątej rano. Był pierwszym, który pojawiał się na sali i ostatnim, który wychodził.
Legendarny koszykarz Miami Heat Dwyane Wade opowiadał, że po przegranym meczu na Florydzie Bryant do nocy pracował nad rzutem w ich hali. - Nie mogliśmy pozwolić, by w naszym domu był ktoś bardziej pracowity niż my. Więc z chłopakami poszliśmy na drugie boisko i też zaczęliśmy ćwiczyć. O drugiej w nocy daliśmy sobie spokój. Byliśmy wykończeni. Gdy wychodziliśmy, Kobe wciąż rzucał - opowiadał kilka dni temu na antenie telewizji TNT wzruszony D-Wade.
Z Bryantem grał w drużynie USA, która zdobyła złoto na igrzyskach w Pekinie w 2008 roku. Podczas przygotowań do imprezy w Las Vegas któregoś razu Wade i jego kolega z drużyny Chris Bosh schodzili na śniadanie. Zaspani, ziewający. Była 8 rano. Razem z nimi wchodzi Kobe z obłożonymi lodem kolanami. Cały spocony. - Wszyscy dopiero wstawali. A on miał już za sobą trzy godziny treningu - mówił Wade.
- Ciężka praca zawsze wygrywa z talentem. Mentalność Mamby polega na tym, by o 4 rano pójść na trening, przyłożyć się bardziej niż ktokolwiek inny i wierzyć, że wykonane ćwiczenia zaowocują podczas meczu. Bez przygotowania, treningów i pracy wynik oddaje się w ręce przeznaczenia. Ja nie zostawiam niczego przeznaczeniu - wyjaśnił Kobe w wywiadzie z Amazon Book Review.

Ból

Bryant na boisku dawał z siebie wszystko. Często walczył nie tylko z przeciwnikami, ale z własnymi słabościami. Nawet kontuzje nie były w stanie go zatrzymać. Grał mimo to. Oswoił ból i przezwyciężał go. Pod koniec kariery był to jego nieodłączny towarzysz.
Zdarzały się momenty, gdy jego walka przybierała wymiar wręcz heroiczny. Tak też było 12 kwietnia 2013 roku w pojedynku z Golden State Warriors. 34-letni Kobe na trzy minuty przed końcem meczu zerwał ścięgno Achillesa. Musiało boleć. Na jego twarzy pojawił się lekki grymas. Starał się nie pokazywać tego, jak bardzo cierpi. I nie chodzi tu tylko o dojmujący ból fizyczny, ale i psychiczny - dla koszykarza ta kontuzja jest jak wyrok. Koniec kariery.
Lakersi wzięli czas, by mógł się pozbierać. W takich sytuacjach, koszykarze na ogół zanoszeni są do szatni. Ale nie Kobe. Wstał i powoli skierował się w stronę ławki. Po chwili, o własnych siłach wrócił na boisko, by oddać dwa rzuty wolne. Ledwo trzymał się na nogach. Mimo to stanął na linii i trafił. Dwa na dwa.
Bryant nie chciał, by tak wyglądał jego koniec. Zamierzał znowu grać. Pracował bez wytchnienia i z powrotem zameldował się na parkiecie jeszcze w tym samym roku. Jeszcze nikt nie wrócił tak szybko po tak ciężkiej kontuzji. Cały Kobe.

Mantra

Mamba Mentality wykracza poza koszykówkę, choć to jej Bryant poświęcił większość swojego życia. Była to trudna miłość, pełna wyrzeczeń i poświęceń. Mimo to było warto. Koszykówka sprawiała, że żył pełnią życia, co pięknie opisał w wierszu "Dear Basketball". Później powstał krótki film animowany, w którym Kobe był narratorem. W 2018 roku otrzymał za niego Oscara.
- Mentalność Mamby to skupienie się na procesie, metodzie. I wiara w to, że ciężka praca jest najważniejsza. To ostateczna mantra ducha rywalizacji. Zaczęła się jako hashtag, ale stała się dla sportowców, i nie tylko, sposobem myślenia i stanem umysłu - wyjaśnił Bryant.

Fortepian

Nie ma rzeczy niemożliwych. Kobe udowodnił to, gdy nauczył się ze słuchu Sonaty Księżycowej Ludwiga van Beethovena. Brzmi niewiarygodnie.
W 2011 roku Bryantowie byli o krok od rozwodu. Tym gestem miał zamiar udobruchać żonę i pokazać, jak bardzo mu na niej zależy. Nie chciał nauczyciela, nie szukał pomocy. To miało być trudne. Inaczej straciłoby znaczenie - pomoc tylko pomniejszyłaby wagę. Liczyło się poświęcenie.
Kobe do dyspozycji miał tylko fortepian, który do tego momentu był po prostu ekstrawaganckim meblem. Słuchał nagrania i dźwięk po dźwięku uczył się tego dość trudnego utworu, zwłaszcza dla osoby niepotrafiącej czytać nut. Udało mu się. Oczarował żonę, winy zostały mu wybaczone.



Nienasycony

- Napisałem do niego wiadomość o trzeciej nad ranem, a on odpisał po minucie. Wtedy zdałem sobie sprawę, że jest tak samo psychotyczny jak ja. Myślę, że obaj nie potrzebujemy snu - powiedział w rozmowie z ESPN Mike Repole, założyciel i szef firmy produkującej napoje dla sportowców BodyArmor, w którą w 2013 roku zainwestował Kobe.
- Jesteśmy obsesyjnymi ludźmi. Nie chcemy robić niczego innego niż to, czym się zajmujemy. Obsesja jest wtedy, gdy myślisz o czymś 24 godziny na dobę - stwierdził Bryant.
To była dobra inwestycja. Firma wielokrotnie zwiększyła przychody - z 3 mln dolarów w 2012 do 200 mln dolarów w 2017 roku. BodyArmor stał się na tyle ważnym graczem, że zainteresowała się nim Coca-Cola. W roku 2018 kupiła znaczne udziały w firmie i przedkłada markę BodyArmor nad swoim Powerade'em.
Podobno wysyłanie wiadomości około 3 w nocy było typowym dla Bryanta zachowaniem. Nic dziwnego, skoro spał tylko 4 godziny na dobę. Ciągle chciał się czegoś dowiedzieć, zasięgnąć opinii czy rady. Być lepszym i mądrzejszym w każdej dziedzinie, czy to było inwestowanie, czy prowadzenie studia medialnego, czy też pisanie książek i poezji.
O to, jak pisać i stworzyć unikalne uniwersum pytał J.K. Rowling i George'a R.R. Martina, twórców "Harry'ego Pottera" i "Gry o tron". Z Paulo Coelho miał przygotować książkę dla dzieci. Tego projektu nie zdążył zrealizować.

Oprah Winfrey i scenarzystka Shonda Rhimes służyły Kobe'emu radą w kwestii budowy studia medialnego. W 2008 roku o to, jak pisze muzykę, zagadnął słynnego hollywoodzkiego kompozytora Johna Williamsa. Ten ostatni współpracował zresztą później z Bryantem przy "Dear Basketball".
Po odejściu z NBA Bryant wciąż był w kontakcie z koszykarzami, którym wielokrotnie służył radą, a podczas wakacji pomagał w doskonaleniu koszykarskiego rzemiosła. Założył Mamba Academy dla przyszłych gwiazd basketu i był trenerem drużyny, w której grała jego córka Gianna. Właśnie z nią i jej koleżankami leciał helikopterem na mecz w niedzielny poranek 26 stycznia.
"Pisał wiersze, książki, scenariusze, krótkie historie. Słowa się z niego wylewały. Pamiętam, gdy powiedziałam mu któregoś razu, by odpoczął, trochę nacieszył się emeryturą. Zwolnił. Z uśmiechem na ustach odpowiedział: nie ma mowy" - napisała w pożegnalnym artykule Ramona Shelburne z ESPN.
W 2016 roku Shelburne spotkała się Bryantem. Chciała napisać o życiu największego z Lakersów.
- Nie chcę, by to była kolejna gloryfikująca historia. Ma to być coś, co sprawi, że sportowcy po lekturze będą zainspirowani, nauczą się czegoś i zostaną zmotywowani do większego wysiłku - zaznaczył na wstępie Kobe.
Powiedział też: - Cieszę się, gdy mogę coś przekazać innym. Niektórzy ludzie zabierają sekrety do grobu. Jak we "Władcy Pierścieni". Świat pełen jest Smeagoli, którzy nie mogą pożegnać się z pierścieniem.
Chciał inspirować. I inspirował. Wciąż to robi. Nawet w najdalszych zakątkach świata, tam, gdzie niewielu interesuje się koszykówką. W Polsce.

Duch Mamby

W poniedziałek, dzień po katastrofie helikoptera, wieczorem jak zwykle przyszedłem na trening. Jako trener. Opiekuję się amatorskim zespołem kobiet. Na boisku obok trwały jeszcze zajęcia 11-letnich chłopców. Jeszcze pół roku temu byłem ich trenerem i z kilkoma się zaprzyjaźniłem.
Po skończonych zajęciach jeden z młodych koszykarzy, mój ulubieniec, nie schodził do szatni. Czekał. Był wyraźnie przybity. Moim dziewczynom kazałem ćwiczyć rzuty i podszedłem do niego.
- Słyszał pan? - zapytał, gdy przybijaliśmy piątkę.
- Tak. To strasznie smutne - odparłem.
W tym momencie przypomniałem sobie nasze rozmowy o Jordanie i LeBronie. O jego ulubionych Jokiciu i Bogdanoviciu. I o Kobe'em.
Mały koszykarz znał i podziwiał ich wszystkich. Podziwiał też Kobe'ego i nie mógł przeboleć jego śmierci.
Przypomniałem też sobie, jak zachowywał się mój młody kolega na parkiecie. Zawsze waleczny. Pewny siebie. Pyskaty. Nie mógł znieść porażki, nawet gdy grał jeden na jednego z dwa razy wyższym od siebie trenerem. Mały Kobe.
Tak siedzieliśmy obok siebie. Ze łzami w oczach.
- Nie mogłem zasnąć. Trochę płakałem wczoraj - powiedziałem.
- Ja ciągle płaczę. Na lekcjach, na przerwach - łzy zaczęły mu spływać po policzkach.
Zastanawiałem się, jak go pocieszyć, choć sam nie miałem sposobu, jak ukoić mój ból.
- Kobe mówił, by iść krok po kroku do przodu, każdego dnia dawać z siebie wszystko - wykrztusiłem z siebie.
Moje słowa nie pomogły. Nie mogły pomóc. Dalej siedzieliśmy na parkiecie. Smutni. Znajdując odrobinę ukojenia. Byliśmy wśród swoich - dwóch bezgranicznie kochających koszykówkę zapaleńców.
Zniecierpliwiony tata w końcu przyszedł po malca na parkiet i zabrał go do szatni.
Dopiero po powrocie do domu zdałem sobie sprawę, jak niesamowite jest to, że odejście Bryanta wywołało tak silne emocje w dziecku. Przecież tylko słyszało opowieści o jego wyczynach, w najlepszym wypadku oglądało jego popisy na YouTubie. Zrozumiałem, że duch Mamby żyje - w nas, w naszych sercach. I dalej będzie żyć.
Autor: Krzysztof Krzykowski / Źródło: eurosport.pl
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama