Popularne dyscypliny
Dyscypliny
Pokaż wszystko

Ginekolog z 18 tytułami mistrza świata. "Na pewno czuję się wybrańcem"

Eurosport
📝Eurosport

14/01/2024, 08:35 GMT+1

Pasjonujących historii, groźnych i przerażających także, w tej opowieści zabraknąć nie mogło. - Ze wzruszenia czasami udaje mi się za sterami popłakać, bywają jednak sytuacje skrajne, wiadomo, że tak. W Apeninach lądować musiałem w terenie, który do lądowania absolutnie się nie nadawał. Pękło i podwozie, i mój kręgosłup - mówi Sebastian Kawa, pilot szybowcowy wybitny, ikona i legenda tego sportu.

Kawa ma 18 tytułów mistrza świata

Od czego zacząć, skoro lista osiągnięć i oszałamiających sukcesów jest aż tak długa? Od początku.
Rocznik 1972. Zawód - lekarz, specjalizacja ginekologia i położnictwo.
Żeglarstwo - to sportowe uprawiał jako nastolatek (klasy Cadet, Optymist i 420), złote medale mistrzostw Polski, zwycięstwo w spartakiadzie młodzieżowej, uczestnictwo w mistrzostw świata i Europy.
Szybownictwo - 18 tytułów mistrza świata. Tak - 18, Kawa to najbardziej utytułowany pilot szybowcowy w historii. Tytuł ostatni zgarnął całkiem niedawno, w grudniu, w dalekiej Australii - w klasie 15-metrowej.
Jaką drogę pokonać musiał, by dotrzeć tak daleko? Czy będzie tytuł numer 19?
picture

Sebastian Kawa jest najbardziej utytułowanym szybownikiem w historii

Foto: Other Agency

"W ciszy przelatuję obok jakiegoś szczytu. Magia"

Rafał Kazimierczak: Pan za sterami szybowca, tam, wysoko, a wokół przestrzeń - tak wygląda szczęście, tak wygląda wolność?
Sebastian Kawa: Na pewno czuję się wybrańcem, bo na takie chwilę mogą sobie pozwolić jednak nieliczni. W górze zawsze czuję żal, że nie ma przy mnie najbliższych. Że nie mogę się z nimi podzielić tym ogromem szcześcia. Dla mnie latanie przede wszystkim wiąże się z podejmowaniem wyzwań, odkrywaniem nowego, nowych tras i rejonów, realizowaniem planów - wtedy jest najfajniej.
Czyli przelot nad Warszawą ekscytujący dla pana już nie jest?
- A, widzi pan, latać nad samą Warszawą nie można, a takie polatanie dokoła Pałacu Kultury byłoby przecież przeciekawe. Jest to zabronione, bo to teren zabudowany, dodatkowo nad centrum znajduje się przestrzeń lotniska komunikacyjnego, kontrolowana przez Port Okęcie, oni puszczają samoloty tylko po swoich zaznaczonych trasach, które centrum na pewno omijają. Są za to miasta, gdzie można latać wzdłuż rzeki, w Nowym Jorku na przykład. Tam nie latałem, latałem za to w Dubaju, w okolicach gigantycznej, ciągnącej się wzdłuż wybrzeża ściany wieżowców, która działa jak górskie zbocze, nawet przy morskiej bryzie. Niesamowite, ludzie z okien tych wieżowców mają szybowiec i pilota właściwie na wyciągniecie ręki, a pilot ich. Bardzo lubię te górskie przeloty, w Tartach i w znacznie wyższych górach.
Latał pan nad Himalajami, to chyba ekstremalne wyzwanie.
- W pierwszym locie w Himalajach, z tatą na pokładzie, wysypaliśmy kwiaty nad stokiem Annapurny, upamiętniając tych, którzy tam zginęli. Potem poprawiła się pogoda i z Krzysztofem Stramą wzniesliśmy się tak, jak należy, z użyciem sił prądów powietrznych, nad Annapurnę, 9600 m n.p.m. A nad Ghandruk, na stoku Annapurny południowej, przelatywaliśmy nad chatą, obserwowało nas stamtąd kilka osób, pewnie bardzo zdziwionych tym, co widzą. To była zima, a zimą wyruszają tam tylko wyczynowcy. Gdzieś tam do bazy podstawowej latały helikoptery, ale tak naprawdę było pusto, my i przyroda, ogrom tych gór. Latanie w tak skomplikowanym terenie jest naprawdę ekscytujące, dużo bardziej niż latanie po płaskim. Chociaż... Są takie miejsce, w Namibi i w Botswanie, że wymienię tylko te dwa kraje, gdzie leci się przez trzy, cztery godziny, a końca sawanny nie widać. Piasek, trawa i rzadko rozrzucone akacje widziane z naszej perspektywy przypominały niekończący się las.
Wolę jednak góry, tam lata się wolniej, ze wzgledu na przeszkody, trzeba się wznosić, trzeba opadać, trzeba lawirować. W ciszy przelatuję obok jakiegoś szczytu, czując tę jego potęgę. Jestem tak blisko, krążę wokół, nawiązuję z nim kontakt. Magia. Bardzo trudne jest latanie w rozbudowanych chmurach, jak w Kaukazie, bo w tych chmurach czają się niewidoczne dla nas skały, które mogą odciąć powrót dolinami do lotniska.
Coraz ciekawej się robi.
- Pamiętam, jak w Nepalu wznieśliśmy się nad morze chmur, z których wystawały szczyty. Tego nie da się zapomnieć, cieszyliśmy się z Krzyśkiem jak dzieci. Chmury zaraz się za nami zamknęły i trzeba było bardzo uważać - gdybyśmy zaczęli tracic wysokość, zostawała bardzo wąska ścieżka dolinami, bez widoczności.
picture

Kawa latał na Himalajami i nad Kaukazem

Foto: Other Agency

Pan mówi o ciszy, pamietam, jak kierowca Formuły 1 Lewis Hamilton mówił, że za kierownicą bolidu zdarza mu się krzyczeń z euforii, zwłaszcza w czasie ulicznego wyścigu w Monaco.
- Żebym krzyczał, to nie, nie pamiętam. No dobrze, powiem to - czasem udaje mi się popłakać. Ze wzruszenia, ze szczęścia, że jestem tu i teraz, że udało mi się zrobić to, co sobie zakładałem, co było tak trudne do zrobienia. Lecę, płaczę i jestem szczęśliwy.
picture

Kolejnym celem Sebastiana Kawy jest lot nad K2

Foto: Other Agency

80 km do lotniska. Rowerem, autostopem lub pieszo

Zaczęło się od pradziadka Jędrzeja, w czasie I wojny światowej, dobrze pamiętam, że w Łoponiu niedaleko Tarnowa?
- Tak jest, w domu pradziadka Jędrzeja na początku wojny stacjonowało dowództwo austriackiego oddziału, które miało do dyspozycji balon obserwacyjny i pierwszy w świecie samolot z radiostacją na pokładzie. Koordynowano ostrzał artyleryjski i działania na froncie wzdłuż Dunajca. A na polach pradziadka lądowały samoloty, w tamtych czasach widowisko niezwykłe.
Po latach pana tata, pan Tomasz, słuchał tych dziadkowych opowieści siedząc po stołem.
- Nie było telewizji, nie było radia, więc tata siadał ze swoim ojcem, zazwyczaj jednak na schodkach przed domem, i słuchał opowieści o walkach i lotnictwie. Pradziadek był kowalem, ale takim porządnym, przed I wojną zatrudniał ponad 30 chłopa.
Tata został w końcu pilotem szybowców, jak, gdzie, kiedy?
- Wyszkolił się na szybowcach w aerokubie Podhalańskim w Łososinie koło Nowego Sącza. Przy każdej sprzyjającej okoliczności skrzypiącym poniemieckim rowerem, autostopem, a niekiedy piechotą pokonywał ponad 80 km na lotnisko, w jedną stronę, aby choć na chwilę wznieść się w przestworza.
Słucham? Rowerem lub piechotą 80 km w jedną stronę?
- Tak, inne czasy. Całe lato spędził kiedyś na obozach szybowcowych, żeby nie jeździć, postawił nad jeziorem szałas, wyremontował zniesiony powodzią kajak, żywił się rybami i grzybami.
Tak bardzo kochał szybownictwo, tak dużo poświęciał mu czasu, a został lekarzem, skończył studia, w czasie których nauki jest ogrom.
- Wtedy latał głównie w wakacje, które na studiach są przecież długie. I to był jego najlepszy okres w lotnictwie, dołączył do najlepszych polskich szybowników. A z nauką tata problemów nie miał nigdy. Jestem z lekarskiej rodziny, mama także skończyła medycynę.
picture

Tomasz Kawa, tata Sebastiana

Foto: Other Agency

Pan też, zostając ginekologiem położnikiem, czyli - jak tata - nauka przychodziła panu łatwo, dzielenie z nią pasji też?
- Jak tata latałem gównie w wakacje, mnóstwo wolnego czasu. A studiów źle nie wspominam, wręcz przeciwnie. Kułem, wiadomo, ale uczyłem się tego, co mnie interesowało. Dużo trudniej było potem, po założeniu rodziny i rozpoczęciu pracy. Strasznie byliśmy wykorzystywani przez system, ja w domu bywałem gościem. A pieniądze w szpitalu były uwłaczające. Dyżurowaliśmy jeszcze w pogotowiu, bo tam płacili trochę lepiej. Pracę kochałem, przyjmowałem dzieci na świat, ale swoją rodzinę ledwo dawałem radę utrzymać. Dodatkowo na swoim oddziale nie spotykałem się ze zrozumieniem, starszej pani doktor nie interesowało, że mam mistrzostwa świata, mówiła, ze żadnego urlopu nie dostanę i koniec.
To kiedy pan trenował, skoro ciągle był pan w pracy?
- Zostałem zawodnikiem startowym. Moim najlepszym treningiem były zawody.

"Tata pilotuje, ja siedzę na jego kolanach, a na fotelu obok przypięte są skrzynki z piwem"

Ciekawe, że w rodzinie macie takie tradycje szybowcowe, a pan zaczynał od żeglarstwa.
- W starym budynku Ligi Ochrony Kraju nad Jeziorem Międzybrodzkim, obok Międzybrodzia Żywieckiego, gdzie mieszkaliśmy, pan Zygmunt Leśniak, wyjątkowy trener i wychowawca, prowadził klub żeglarski. Klubem zaopiekowała się Fabryka Samochodów Małolitrażowych w Bielsku, tak to się w PRL-u odbywało. Myślę, że skrzyknęło się kilku inżynierów z otwartymi głowami, miłośników żeglarstwa, którzy zarazili żeglarstwem swoje dzieci. Nie wiem, jak to było, w każdym razie któregoś dnia tata mnie tam zaprowadził.
Pasjonat szybownictwa zaprowadził pana nie do aeroklubu, a do klubu żeglarskiego?
- Proste wytłumaczenie, miałem wtedy 10 lat, a szybowcem latać można było od 16.
Dlaczego nic pan nie mówi o dziewczynach, które pana pobiły?
- Bo nie wiem, czy tak rzeczywiście było, być może to tylko jedna z rodzicielskich opowieści, która miała mnie zawstydzić.
picture

Mały Sebastian dzięki tacie od zawsze był blisko sportu szybowcowego

Foto: Other Agency

Opowieść jest taka, że w szkole został pan pobity przez dziewczyny, w rekacji na co ojciec najpierw zabrał pana na Omegę, a potem zapisał do żeglarskiego klubu, żeby pan zmężniał i nabrał pewności siebie. Panie Sebastianie, pobiły pana dziewczyny, wielka mi rzecz, nie ma się czego wstydzić.
- Pewnie, że nie ma. I nie o bójkę, która była lub jej nie było, tu chodzi. Pływałem tą żaglówką i przeżywałem trudne chwile. Strach przed wywrotką, uderzenia szkwałów, samotność na wzburzonych wodach, zimno. Ale głównie była to rywalizacja, którą potem bardzo polubiłem. Często pętałem się też na lotniskach, z tatą, pomagałem i słuchałem niekończących się opowieści pilotów. Tata był już na bardzo wysokim poziomie i z dumą obserwowałem jego akrobacje czy przeloty. Odnosił krajowe sukcesy, a konkurencja była wtedy dużo większa, niż jest teraz.
Pewnie był pana bohaterem?
- Oczywiście, że tak.
Pierwszy raz leciał pan oczywiście z nim?
- Tak, ale to było tak wcześnie, że nic a nic tego nie pamiętam. Mam natomiast takie wspomnienie - lecimy z tatą, on pilotuje, ja siedzę na jego kolanach, w strasznie hałaśliwy samolocie ZLIN. A na siedzeniu z przodu przypięte pasami lecą skrzynki piwa.
Polacy podróżowali wtedy małymi fiatami albo pociągami, a pan szybowcem. Nieźle.
- My malucha nie mieliśmy. Niewielu miało wtedy samochód.
No tak.
- Wie pan, to było naturalne, że jeżeli ktoś należał do aeroklubu, to mógł wziąć samolot - że tak to określę - i gdzieś polecieć, odbywało się to w ramach szkolenia, zdarzało się, jak z tym piwem, że coś trzeba było przewieźć.

"Położyłem się na trawie, obok szybowca. A potem skoczyłem jak oparzony"

Jako pilot miał pan zapewne niebezpieczne sytuacje. Zapytam wprost - zajrzała panu śmierć w oczy?
- Miałem, oczywiście, że tak. Czasami latam na zupełnie nowych szybowcach, takich po opuszczeniu fabryki, sprawdzamy z kolegami, co te maszyny są warte. Raz leciałem z niedopiętym sterem, tym najważniejszym, który powoduje, że szybowiec albo pikuje, albo leci w górę.
Jak to możliwe?
- No właśnie, jak? Niestety, zaufałem innym, nie sprawdziłem. Poradziłem sobie w ten sposób, że kiedy chciałem lecieć w górę, to cofałem nogi pod siebie, a kiedy chciałem lecieć w dół - nogi przesuwałem do przodu. Czasami jako pliot oblatywacz czuję się bardzo ekstremalnie. Na szczęście obok mam rączkę od spadochronu.
Ma pan ze sobą tam w górze spadochron, może się pan katapultować?
- Katapultować nie, ewakuacja bardziej przypominałaby wychodzenie z wanny w huraganowym wietrze. Była taka sytuacja, że w głowie rzeczywiście prześwietlałem już listę kontrolną tego, co trzeba zrobić, żeby przeżyć. Raz po awarii silnika musiałem lądować w górach, w terenie, który do lądowania się nie nadawał. Podwozie szybowca ma prawo się złamać, ono jest wręcz tak skonstruowane, że przy zbyt mocnym obciążeniu ma pochłonąć energię i się urwać. No i wtedy, w Apeninanch, tej energii było trochę za dużo, lądowałem na bardzo nierównym terenie pod górkę. Pękło i podwozie, i mój kręgosłup.
Słucham?
- Dwa kręgi pękły, nic poważnego.
Jak to nic poważnego? Panie Sebastianie, ma pan żonę i dwie córki, tak? I co, dzwoni pan, że miał wypadek, ale nie stało się nic poważnego, pękły panu tylko dwa kręgi.
- Nigdzie nie dzwoniłem, po co dziewczyny denerwować. Bołało, ale pomagałem nawet w wynoszeniu tego szybowca.
A nie miał pan potem traumy, blokady psychicznej? Nie bał się pan znowu zasiąść za sterami?
- Wie pan, to jest tak - albo pan zasiądzie za nimi od razu, najszybciej, jak to możliwe, albo nigdy. Kiedy miałem problemy z tym sterem, lądowałem na środku potężnego lotniska w Krośnie. Wyszedłem z szybowca z trząsącymi się rękami, z bijącym jak oszalałe sercem i położyłem się na trawie, tuż obok. A potem skoczyłem jak oparzony, podłączyłem ster i powiedziałem, że lecę znowu, natychmiast.
picture

Sebastianowi Kawie zdarza się płakać za sterami

Foto: Other Agency

Leszek Żabicki i Dawid, młody pilot - ratował ich pan po wypadku, do którego doszło na pana oczach.
- Byłem akurat z dzieckiem na spacerze, na lotnisku Żar. Dawid uczył się holować Wilgą. Leszek Żabicki siedział na prawym fotelu, bo w samolocie dowódca albo uczeń siedzi na lewym, a instruktor na prawym. Przy prawym fotelu nie było gałki do odczepienia liny, a lina niestety zaplątała się wokół koła szybowca. Holująca szybowiec Wilga to ciężki, niesterowny samolot, taki klocek, który bez silnika spada. Po szarpnięciu liny znalazł się w położeniu pionowym prosto do górskiego zbocza. Nie wyhamowali, wpadli w las.
I pan tam pobiegł?
- Pojechaliśmy, z Andrzejem, mechanikiem, przypadkowym samochodem pilotów, córkę zostawiłem na lotnisku ze znajomym. W lesie, na miejscu wypadku - cisza. Połamane drzewa, połamane gałęzie, a z tej gęstwiny powoli wyłania się samolot, rozbity, drobne fragmenty, pogięta blacha zalana paliwem. Przybiegł facet pracujący przy wyrębie, z zapalonym papierosem... Najważniejsze, że z wraku usłyszeliśmy głosy. Jakąś siłą wyrwałem fotel i zacząłem Leszka wyciągać, niestety, nogi miał bardzo pokiereszowane. Ja wtedy jeździłem w pogotowiu, do wypadków, działałem więc automatycznie. Wezwaliśmy helikopter. Obaj przeżyli.
Marcina Mężyka uratować się nie udało. Był pana przyjacielem, znał pan jego rodzinę.
Trwały zawody, załamała się pogoda, wiosenne burze śnieżne nisko w tatrach. Marcin, tak mi się wydaje, zawierzył silnikowi. Zbyt długo i zbyt nisko próbował znaleźć podmuch, który go uniesie. Do tragedii doszło na Łysej Polanie. Dwa dni wcześnie widziałem go na lotnisku, razem z rodziną. Miał 40 lat, osierocił dwójkę małych dzieci.

"Pieniądze? Proszę nie żartować. Żadne. Nic"

Da się wyżyć z szybownictwa?
- Dałoby się, gdybym - powiedzmy - stworzył jakąś szybowcową markę, otworzył szkółkę, coś w tym rodzaju. Pracując od 8 do 15 jest to niemożliwe.
Jaka jest nagroda za tytuł mistrza świata?
- Puchar, uściśnięcie dłoni, satysfakcja.
Pytam o pieniądze, panie Sebastianie.
- Proszę nie żartować. Żadne. Nic.
To będzie tytuł numer 19?
- Nie wiem. W dyscyplinie, w której nie ma widzów na trybunach i reklamowych banerów o sposnorów jest bardzo trudno. Gdyby nie pomoc mieszkającej w Australii dalszej rodziny, która udostępniła mi samochód i bardzo pomagała, tego 18 tytuły by nie było.
W szybownictwie zostanę, to na pewno, być może będę się realizować w inny sposób. Już w roku 2020 miałem pomysł, by trenować młodych zawodników. Chciałbym także organizować loty wyprawowe, od jakiegoś czasu kręce się wokół lotu na K2. I psychicznie, i teoretycznie jestem do tej akcji przygotowany, bez konkretnej, finansowej pomocy do przodu jednak nie ruszymy, inwestycji już na początku wymaga choćby uzykanie pozwoleń. Szara rzeczywistość.
rozmawiał Rafał Kazimierczak
źródło zdjęć: archwium prywatne Sebastiana Kawy
picture

Sebastian Kawa chciałby szkolić młodych zawodników

Foto: Other Agency

Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama