Popularne sporty
Wszystkie sporty
Pokaż wszystko

Trener Cieślak: mogę zdobyć siódmy tytuł mistrza świata

Emil Riisberg

29/10/2016, 09:11 GMT+2

- Marek Cieślak to najlepszy trener żużlowy na świecie - nazwał kiedyś menedżera reprezentacji Polski trzykrotny indywidualny mistrz świata Australijczyk Jason Crump. W tym roku 66-letni szkoleniowiec wywalczył z odmłodzoną kadrą Polaków już swoje szóste złoto w Drużynowym Pucharze Świata. W rozmowie ze sport.tvn24.pl Cieślak podsumowuje miniony sezon, mówi o największych sukcesach i porażkach, o

Foto: Eurosport

Dopiero co zakończony sezon był bardzo udany dla polskiego żużla. Bartosz Zmarzlik zdobył brązowy medal mistrzostw świata w jeździe na żużlu, wcześniej Polacy po raz siódmy w historii zdobyli Drużynowy Puchar Świata. Tego sukcesu nie byłoby bez Marka Cieślaka.
DARIUSZ SZARMACH, SPORT.TVN24.PL: Czy spodziewał się pan, że młodzi: Bartosz Zmarzlik, Piotr Pawlicki i Patryk Dudek, wsparci jeszcze przez Krzysztofa Kasprzaka, wywalczą złoto podczas Drużynowego Pucharu Świata w Manchesterze?
MAREK CIEŚLAK: Oczywiście, z młodymi różnie bywa. Często mamy wielkie nadzieje, a później coś może nie wyjść. Nasi zawodnicy mimo młodego wieku są już bardzo doświadczeni i zaprawieni w bojach. Jeżdżą w lidze polskiej, szwedzkiej, angielskiej. Za nimi wiele startów w juniorach. Jednak wygrana w finale Pucharu Świata ma już inny ciężar gatunkowy. Chłopcy podołali wyzwaniu i w pięknym stylu zdobyliśmy złoto w drużynie.
Pan w roli trenera kadry zdobył już szóste złoto, dorzucając je do dwóch srebrnych krążków i brązu. Tym razem wygraliśmy jednak mimo nieobecności obu starych mistrzów - Tomasza Golloba (zrezygnował ze startów w 2013 roku) i Jarosława Hampela (kontuzjowany). Czy to znaczy, że z tą młodą ekipą na lata zdominujemy te zawody?
- Byłbym ostrożny w hurraoptymistycznych opiniach. Takie mówienie powoduje rozprężenie i ktoś może zawalić start. Historia pokazuje, że kilka Pucharów Świata zdobyliśmy minimalną przewagą. W 2013 roku w Pradze dopiero ostatni bieg decydował i dzięki Hampelowi triumfowaliśmy jednym punktem. Tak samo o włos wygraliśmy w Lesznie. Wówczas to Tomasz Gollob dokończył dzieła. Zdarzyło nam się jednak przegrać jednym punktem w Bydgoszczy. Inne reprezentacje też rosną w siłę. Australijczycy, Duńczycy czy Brytyjczycy nadal będą bardzo groźni. Jesteśmy w dobrej sytuacji, bo mamy kilku młodych zawodników. Ale żużel bywa loteryjny. W zeszłym sezonie Maciej Janowski nagle zapomniał, jak się jeździ i było o jednego mniej do składu. W danym momencie okazuje się, że nie ma czterech młodych zdolnych do jazdy, tylko jest trzech.


Janowski dwa sezony temu świetnie spisywał się w Grand Prix, do tego zdobył indywidualne mistrzostwo kraju. Wydawało się, że zrobi kolejny krok. Tymczasem nie zdołał utrzymać się w cyklu GP, zawodził też w Sparcie Wrocław. Skąd taki spadek formy?
- Do połowy sezonu jakoś to szło, bo Maciek wygrał np. GP Danii. Ale później jakby zeszło z niego powietrze. Jechał coraz słabiej i nie utrzymał się w Grand Prix. Na szczęście organizatorzy cyklu wyciągnęli do niego rękę. Czy zasłużył na "dziką kartę"? Moim zdaniem - nie. Powinien się sam utrzymać, a nie cieniować. Ale ja w niego wierzę. Gdzieś były przyczyny słabej postawy. Maciek powinien je znać. A jak nie wie, co się stało, to jest bardzo źle. Najważniejsze, by mieć świadomość, czemu się dało d... Maciek musi wziąć się do roboty i koniec.

O tym, że można być wicemistrzem świata, spaść na samo dno, po czym znowu się odrodzić, przekonał Krzysztof Kasprzak…
- Po największym sukcesie w karierze jeździł tak, że przykro było patrzeć. Jakby miał na plecach napisane "koniec wyścigu". Ale w minionym sezonie wrócił do gry. W żużlu 90 proc. sukcesu to jest głowa. Nasz sport jest ekstremalny. Jak powstaną w głowie jakieś obawy czy wątpliwości, to ręka już nie jest posłuszna i nie kręci gazu w tę stronę, co trzeba. Kasprzaka powołałem do czwórki na Puchar Świata i zdał egzamin. W polskiej lidze też jeździł dobrze i w znacznym stopniu pomógł zdobyć tytuł mistrza Stali Gorzów. Dołki się zdarzają.


Po skomplikowanym złamaniu nogi przez cały sezon nie doszedł do siebie pana zawodnik z kadry i Falubazu Jarosław Hampel. Co dalej z "Małym"?
- Jarek chce teraz sam awansować do Grand Prix. W poprzednim sezonie nikt na niego nie naciskał, by startował. Mimo że w Zielonej Górze czasami nie mieliśmy zawodników. Jak stwierdził, że chce jechać, to dostał szansę. Nie ryzykował, bo chciał wszystko spokojnie poukładać. A teraz wie, na co go stać. Dobrze przygotuje się fizycznie i psychicznie i znowu będzie mocny.

Nie udało się panu zdobyć mistrzostwa Polski z Falubazem Zielona Góra. Jak pan ocenia wywalczenie brązu?
- Przed sezonem okazało się, że Jarek nie będzie jeździł, a Kenni Larsen miał wypadek z bronią (doznał rany postrzałowej głowy - od red.). Gdyby klub myślał o mistrzostwie Polski, to by się nie brało do zespołu Andrija Karpowa, zawodnika z I ligi. Albo Jason Doyle. Przecież nie zatrudnialiśmy go takiego, jakim był przez cały sezon, gdy o mały włos nie zdobył złotego medalu mistrzostw świata. Facet był po kontuzji i nikt nie chciał z nim rozmawiać. Zresztą, jeśli chodzi o Falubaz, to w zeszłym roku do końca ważyły się losy tego klubu. Bo nagle okazało się, że nie ma kasy, są długi i problemy. Ja przychodziłem na budowniczego składu. Później to wszystko wypaliło i nie wiem skąd pretensje, że nie mamy mistrza Polski. Brąz jest sukcesem. Chyba jednak jestem dobrze oceniany, skoro moja drużna nie zdobyła mistrzostwa Polski, a zostałem w kraju wybrany trenerem roku.
Mistrzem świata został 46-letni Greg Hancock. Pan pracował z nim w trzech klubach. Co jest tajemnicą sukcesu wiekowego Amerykanina?
- On trochę przeczy naturze. Nigdy nie było starszego mistrza świata. To chyba zawdzięcza swojemu sposobowi życia i bycia. Greg jest cały czas uśmiechniętym optymistą. Nie narzeka, że go coś boli. To powoduje, że cały czas czuje się młody. A poza tym jest świetnym zawodnikiem. Umie jeździć i świetnie czuje, co ma robić na danym torze. Potrafi też doskonale skoncentrować się na starcie. Nie boi się też zapytać, co jest złego w jego jeździe i faktycznie korzysta z podpowiedzi. To znaczy, że nie jest zadufany w sobie, tylko cały czas się uczy. Hancock chciał nawet bym był w jego ekipie podczas GP i mu podpowiadał. Ale odmówiłem, bo jak bym mógł zdradzać sposoby wygrywania z polskimi żużlowcami?
Wielu zawodników korzysta z pana wiedzy. Ale są też tacy, którzy chcą wziąć od pana farta. Zdarzało się, że żużlowcy na szczęście całowali pana w głowę lub klepali po łysinie… Pana drużyny potrafiły też wygrywać, jak to się mówi, w szczęśliwych okolicznościach. Czy pan też czuje się farciarzem?
- Faktycznie są tacy, którzy dzwonią do mnie przed Grand Prix. Chcą zamienić choć dwa słowa, bo dzięki temu będą mieli szczęście. Przy tej okazji opowiem anegdotę. Kiedy Napoleon Bonaparte wybierał dowódcę armii, jego adiutanci opowiadali mu, kto jaką uczelnię skończył i jakie ma zasługi. Mały generał miał wtedy powiedzieć: "Nieważne, co kto skończył, powiedzcie mi, czy ma szczęście. Bo jeśli ktoś nie ma farta, to nie ma go co brać na szefa wojska". Szczęście przydaje się w życiu. Jeżeli ja zdobyłem 20 medali drużynowych mistrzostw świata: cztery jako zawodnik, dziewięć z seniorami i siedem z juniorami, a do tego 18 razy stałem na podium mistrzostw Polski - to ile razy mogłem mieć tego farta?
Szczęściu trzeba pomagać ciężką pracą.Które osiągnięcie w długiej karierze ceni pan szczególnie?
- Myślę, że najbardziej człowieka cieszy ostatni sukces. To, co było wcześniej, jest już historią. Po niesamowitych finałach w Lesznie w 2009 i Pradze w 2013 myślałem, że lepszego smaku mistrzostwa już nie będzie. Ale przyszedł Manchester w tym roku i emocje były porównywalne. Na początku też przegrywaliśmy i mimo młodego składu, wygraliśmy. Taki jesteś dobry, jak twój ostatni mecz. Jak kiedyś będę dziadkiem, to już tylko będę wspominał. A ja akurat pamięć mam dobrą. To się zresztą przydało przy pisaniu książki z Wojtkiem Koerberem "Pół wieku na czarno", która została bardzo dobrze przyjęta.
Mówiliśmy o sukcesach, to spytam też o pana najtrudniejsze sportowe momenty. Czy to były kontuzje (uszkodzony kręgosłup, pousuwane łękotki, poprzebijane oczy i liczne złamania - red.), porażki sportowe, a może dla pana najgorsza była ta awantura w Ostrowie, gdzie prezesi klubu oskarżyli pana o prowadzenie zespołu pod wpływem alkoholu?
- Nasze życie nie zawsze jest usłane różami. Przychodzą też ciężkie dni, a nawet klęski. Bo w takich kategoriach rozpatruję ten Ostrów. Z każdej klęski trzeba jednak wyciągnąć wnioski i obrócić jeszcze na swoją korzyść. Wtedy człowiek jest jeszcze mocniejszy, czy to w sporcie, czy w życiu. Dzisiaj taką klęskę przeżywa mój zawodnik Jason Doyle, który już czuł smak złotego medalu indywidualnych mistrzostw świata. Kontuzja zabrała mu krążek na finiszu rozgrywek. I musiał w telewizji oglądać podium, na którym powinien stać. Jak z nim rozmawiałem w szpitalu, to był załamany. Powiedziałem mu: "Zobacz Hancock ma 46 lat, a ty 31. Świat się nie skończył, masz jeszcze przed sobą następne szanse".
Panu w odnalezieniu równowagi pomogło... kolarstwo?
- Dokładnie rok temu zdarzył się ten cały bajzel z Ostrowem. Byłem załamany, bo mnie sponiewierano wszędzie, w telewizji i w internecie. A nie znano prawdy. W przeżyciu tego wszystkiego pomógł mi sport - jestem amatorem kolarzem. Codziennie jeżdżę po 70-80 km. Na swój wiek jestem niezły, nie męczę się, mam moc. Nawet po górach zasuwam. To mi pomaga wyrzucić z głowy wszystkie negatywy. Jak byłem zdołowany, to wsiadłem na rower, zmachałem się i przestałem się truć. Szkoda życia. Poza tym ja mam w domu 10 psów i gadającą papugę. Człowiek wróci do domu, to ma inne problemy. To żona chce na wystawę jechać, to trzeba iść z psem do fryzjera lub lekarza. Nie samą robotą człowiek żyje. Mnie już ustawowo należy się emerytura, ale nie czuję się stary. Niech ktoś spróbuje prześcignąć mnie na rowerze.
W pana biografii jest opisanych wiele tragicznych wypadków. W trakcie pana kariery zawodniczej i trenerskiej niejeden żużlowiec stracił życie i zdrowie. Ubiegły sezon zostanie zapamiętany także dlatego, że zginął 18-letni Krystian Rempała. Czy robi się wszystko, by zapobiec tragediom na żużlu?
- Kiedyś śmiertelnych wypadków było więcej. Za moich czasów zawodnicy nie mieli takich zabezpieczeń jak teraz. Ale żużel zawsze był niebezpieczny i zagrożenia w stu procentach się nie wyeliminuje. Ofiary były, są i będą. Tak jak i łobuzy, które jeżdżą po trupach do zwycięstwa. Trzeba minimalizować zagrożenia ciężkich kontuzji, ale czy tak naprawdę robi się coś konkretnie w tym kierunku? Uważam, że nie. Jest dużo gadania przy każdej tragedii i na tym się kończy. Moim zdaniem wiele tragedii jest przez silniki, które mają za dużo obrotów. Jak ja jeździłem, to kręciło się w granicach 9 tys. obrotów, a teraz 16-17 tys. można podkręcić. Zawodnik, by mieć moc, musi cały czas trzymać gaz. Dlatego często jest mu trudno opanować motocykl. Jak się trafi jakaś dziura, to za moment już można nie wiedzieć, gdzie się jest. Całe specyfikacje motorów się zmieniły i zawodnicy mają bardzo trudno. Trzeba to regulaminowo zmienić.

Sport żużlowy jest bardzo stresujący i nie wszyscy sobie z tym radzą. Już u młodych zawodników pojawia się nadużywanie alkoholu, niektórzy mają kłopoty z narkotykami. Myśli pan, że w żużlu jest więcej używek niż w innych dyscyplinach? Czy żużlowcy są bardziej narażeni na pokusy i takie problemy?
- Sport to przekrój codziennego życia. Mamy ludzi, którzy piją i nie są zawodnikami. Ja ogólnie nie widzę wielkiego problemu. Skoro jednak zdarzyły się w naszym środowisku przypadki z używkami, to trzeba zawodników kontrolować. Za czasów pionierskiego żużla jeździło się 10 meczów w roku. W międzyczasie zawodnicy się nudzili i pili. Dzisiaj żużlowiec nie ma kiedy się napić. W niedzielę liga w Polsce, we wtorek w Szwecji, do tego dochodzą podróże, indywidualne starty, drużynówki, Grand Prix, itd. Nie da rady imprezować, bo się nie pociągnie. Trzeba jednak pamiętać, że zawodowy sport to adrenalina. W innych dyscyplinach zawodnicy też próbują czasem odreagować. Słynny mistrz olimpijski Matti Nykaenen podobno potrafił i "na bańce" skakać. Zawodnik jest trochę jak wojownik na wojnie. Kibice chcą, by on był przykładem. Ale każdy jest narażony na presję tłumu.


Kiedy osoba jest znana, czy to zawodnik czy trener, to wielu kibiców chce się z nią napić. Czy z Markiem Cieślakiem też wielu by się napiło?
- No nie za bardzo. Mimo że miałem ten incydent w Ostrowie, to ja nie piję. Bo nie mam kiedy i mnie to w ogóle nie ciągnie. Codziennie jeżdżę na rowerze i autem. Gdybym zaglądał do kielicha, to już by mi dawno prawo jazdy zabrali. Nie da rady. Rok temu dostałem lekcję życiową, ale podniosłem się z kolan i czuję się mocniejszy.
Jaki będzie przyszły rok dla polskiego żużla?
- Jeśli chodzi o Grand Prix, to wystąpi w nim czterech Polaków i to takich, którzy mają szanse na wszystko. Naszym faworytem jest teraz Bartek Zmarzlik. Rok wcześniej nie wytrzymał psychicznie w finale DPŚ i mimo brązowego medalu, po zawodach mi mówiono, że niepotrzebnie go w ogóle brałem, bo się nie nadaje. A ja wtedy powiedziałem, że jego czas nadejdzie. I nadszedł szybciej, niż myślałem. Ostatnie Grand Prix zrobiło z niego zawodnika. Wywalczył brąz i w przyszłym roku może być jeszcze mocniejszy. Z kolei finał Drużynowego Pucharu Świata odbędzie się w Lesznie i każdy medal, poza złotym, byłby porażką. Ja w ciągu 10 lat zdobyłem 16 medali Drużynowych MŚ - dziewięć z seniorami, siedem z juniorami. W tym było 11 złotych. Kiedy więc prezes PZMot Andrzej Witkowski pyta mnie, czy chcę nadal być trenerem kadry, to mówię - a czemu nie? Mogę zdobyć siódmy tytuł mistrza świata. Wcale on nie będzie gorszy niż ten pierwszy. Satysfakcja jest taka sama. Pozytywne myślenie jest najważniejsze.
Autor: Dariusz Szarmach / Źródło: sport.tvn24.pl
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama