Popularne sporty
Wszystkie sporty
Pokaż wszystko

Karolina Riemen-Żerebecka - koniec kariery, wspomnienia ze startów, bolesnych urazów i plany na przyszłość [Wywiad]

Emil Riisberg

02/03/2021, 09:01 GMT+1

Jej przeżycia, te wszystkie wstrząsające, dramatyczne historie, włosy podnoszą na głowie. Przytłaczają, ale też dają siłę, nadzieję i wiarę w to, że pokonać można wszelkie przeciwności. - Trzeci dzień po wybudzeniu ze śpiączki zaczęłam ruszać nogą, ręką - po sześciu tygodniach. Płakałam, ryczałam cały czas. I walczyłam, żeby normalnie funkcjonować - mówi dla eurosport.pl Karolina Riemen-Żerebecka.

Foto: Eurosport

Tej opowieści ze spokojem wysłuchać nie sposób. Boli, przeraża, wzrusza. Urazy były koszmarne, skazujące - co przyznawali lekarze - na niepełnosprawność. Nie poddała się.
Riemen-Żerebecka - rocznik 1988, olimpijka z Vancouver (miejsce 16.) i Soczi (15.) w skicrossie - do sportu wróciła, tego w wydaniu zawodowym. A po zakończeniu kariery pasję znalazła nową. - Cieszy mnie teraz każdy dzień, każdy pomysł, każdy deszcz - zapewnia.

"Jeden wielki cud"

RAFAŁ KAZIMIERCZAK: Dramat wydarzył się 17 marca 2017 roku. Można z panią porozmawiać o tamtych wydarzeniach czy wspomnienia są zbyt bolesne?
KAROLINA RIEMEN-ŻEREBECKA: Można, śmiało. Proszę pytać.
Trwał pierwszy trening przed ruszającymi niebawem mistrzostwami świata w Sierra Nevada. Pamięta to pani?
Do pewnego momentu. To był pierwszy trening na tej trasie, zawody miały się odbyć dwa dni później. W miejscu, w którym doszło do wypadku, prędkość niestety była bardzo duża.
Jak duża?
100 km/h, może trochę mniej. Nic nie mogłam zrobić.
Zahaczyłam o tyczkę prawą nartą. Obróciło mnie. Potem był roller, czyli mulda, na której wystrzeliłam w powietrze. Uderzyłam w drugi roller, lewą stroną głowy. Straciłam przytomność. Samego wypadku już nie pamiętam. Oglądałam go potem, wielokrotnie tłumaczono mi, co się stało. Stąd wiem.
Zostałam wprowadzona w śpiączkę, chyba jeszcze na stoku. Później, już w punkcie medycznym, doszło do zatrzymania akcji serca. Po 10 dniach w szpitalu w Granadzie stopniowo zaczęto mnie wybudzać. Nie było tak, że otworzyłam oczy i już, wróciłam do życia. Powoli odzyskiwałam świadomość, bardzo zaburzoną. Wszystkie połączenia nerwowe musiały zostać odbudowane. Istota szara od białej została oddzielona, jak gilotyną.
Jest nagranie - na szpitalnym łóżku próbuje pani ruszyć stopą i pyta męża, czy w nagrodę będzie buziak.
Haha. Jakoś mi to umknęło, jak wiele spraw, ale mogło tak być, oczywiście. Mąż i najbliżsi pomagali bardzo. Bez męża nic by z tego nie było.
Jak mówię, to był uraz tak zwany aksonalny, odcięcie gilotyną istoty białej od szarej w mózgu. Biała ma inną gęstość od szarej. Zna pan anatomię, mniej więcej?
Przykro mi, to mój słaby punkt.
No wie pan, jak to?!
Tłumaczę, w skrócie. Istota szara i biała tworzą korę mózgową. Dwie warstwy komórek neuronalnych połączone są ze sobą poprzez synapsy. I tak dalej.
OK, może tak - rozszczepił mi się mózg, więc te wszystkie połączenia musiały zostać odnowione. To trwało, ale zadziwiająco krótko. Chociaż muszę panu powiedzieć, że jakieś tam skutki odczuwam cały czas. Pod światło trudno mi złapać ostrość w oku, źrenica nie zwęża się tak szybko. Nie mogę patrzeć w bok, w lewo, bardzo niewyraźnie wtedy widzę. Kiedy jestem bardzo zmęczona, też widzę niewyraźnie. Nie odzyskałam pełnej sprawności w prawej ręce, brak mi precyzyjnych ruchów. Ale jest coraz lepiej.
Po wybudzeniu ze śpiączki te połączenia zaczęły się odnawiać. Wszystkiego musiałam uczyć się od nowa. Wszystkiego. Od picia, mówienia, po ruch ręką czy okiem.
Pani Karolino, dajmy spokój, widzę, że to jednak bardzo bolesne.
Nie, nie, spokojnie, rozmawiajmy. Może ta historia komuś pomoże. Pokaże, że można wyjść z sytuacji nawet tak trudniej.
Miałam afazję, czyli problemy z mową. Byłam połowiczo sparaliżowana. Trzeci dzień po wybudzeniu zaczęłam ruszać nogą, ręką - po sześciu tygodniach. Pojawił się zez rozbieżny, po sparaliżowaniu mięśnia gałki ocznej, który dochodzi do rdzenia kręgowego. Trzeci nerw czaszkowy był uszkodzony, na skutek wylewu i opuchlizny mózgu.
Normalnie te nerwy się nie regenerują. Albo regenerują bardzo, bardzo rzadko. U mnie wszystkie się zregenerowały. Cud. Jeden wielki cud, na który złożyło się kilka mniejszych.
Sport też pomógł? Charakter?
Na pewno. Sama przecież wiedziałam, w jak okropnym jestem stanie, zorientowałam się trzy albo cztery tygodnie po wybudzeniu, nie musiałam tego słyszeć od lekarzy. Zaczęłam płakać, ryczeć całymi dniami. Rodzina mówiła, że będzie w porządku, że z tego wyjdę, a ja leżałam i nie mogłam ruszyć ręką. Tak, był taki moment, że straciłam nadzieję na jakąkolwiek sprawność. Na normalne funkcjonowanie. A chciałam normalnie żyć. Tylko tyle. Aż tyle.
Nie poddałam się. Walczyłam.
Pięć miesięcy po wypadku wróciła pani do treningów. Nieprawdopodobne.
Tak, nieprawdopodobne. Ale wie pan co, te ruchy precyzyjne, których wciąż mi w prawej ręce brakuje, do narciarstwa nie są potrzebne. Można sobie z tym poradzić, naprawdę.
A psychika? Wracała pani przecież do piekła. Do sportu, który prawie zabrał pani życie.
Wiem, że pan może o mnie pomyśleć jak o jakimś babochłopie.
Absolutnie nie.
Tak mi się wydaje, że jednak brak w tej mojej opowieściach subtelności. Przepraszam. Chyba dzisiaj mam jednak w tym temacie słabszy dzień. A w sumie jest to ciekawe, dla mnie też.
Jaka niesubtelność, od pani opowieści nie można się oderwać.
OK, to mówię dalej.
Blokady nie miałam, o dziwo. Wiedziałam, że muszę się przełamywać, więc zmuszałam się do różnych rzeczy. Odwaga mi została, byłam jednak świadoma tego, że nie mam takiej jak wcześniej kontroli na ciałem. I bardzo wierzyłam, że te wszystkie ruchy są jednak w moim mózgu zapisane.
Wróciłam na narty i okazało się, że wygrałam zawody. To jest przykład tego, jak potężny jest nasz umysł.

Lalki nie, pistolety i karabiny - tak

Na narty wsadzono panią jako trzylatkę?
Tak. Tata był ratownikiem TOPR, całe życie jeździł na nartach. Był prekursorem freeride i sportów ekstremalnych. To on zaszczepił do mnie miłość do tej buzującej adrenaliny.
Urodziłam się w Tuchowie, ale spędziłam tam tylko kilka godzin. Całe życie mieszkałam potem w Zakopanem, a pięć lat temu przeniosłam się do Lądka-Zdroju. Jako dziecko startowałam w zawodach Koziołka Matołka, a potem szłam coraz wyżej i wyżej. Narciarstwo bardzo mi się spodobało, trafiłam więc i do szkoły sportowej, i do klubu.
A kiedy pani pomyślała, że pora najwyższa, by rzucić narciarstwo w wydaniu alpejskim?
W klasie maturalnej wystartowałam w pierwszych zawodach skicrossowych. Wiedziałam, że to będzie coś fajnego. Skręty, prędkość, technika, dużo czasu w powietrzu - coś, co może mnie zainteresować. Powstawała akurat kadra skicrossowa z myślą o igrzyskach w Vancouver, do której się dostałam.
O, tak to się zaczęło. Gładko poszło.
Skicross to prędkości ponad 100 km/h, na dodatek walka bark w bark z innymi, przepraszam za sformułowanie, szaleńcami.
No wie pan! To jest bardzo fajne. Bardzo, jeżeli kogoś to kręci. Albo i do życia nakręca, jak mnie nakręcało. Potrzebowałam tej adrenaliny jak wody, nadal potrzebuję. Od najmłodszych lat uprawiałam freestyle, z tatą jeździłam we freeride, w stromych żlebach. Chyba naturalnie musiałam dostarczać organizmowi adrenaliny, żeby prawidłowo funkcjonował.
Zgaduję, że lalkami jako dziewczynka pani się nie bawiła.
Nie, nigdy. Pistoletami.
No tak. Ze względu na braci, na kolegów?
Jedynaczką jestem. Kiedyś pomyślałam, że może jednak poproszę o lalkę Barbie, ale w końcu nie poprosiłam. Miałam pistolety i karabiny.
Kiedy była pani w szkole średniej, zeszła na panią lawina. Przyciąga pani te dramatyczne wydarzenia.
Młodzi byliśmy i głupi, brakowało jeszcze respektu do gór. Skakaliśmy sobie w Świńskim Kotle, na samym dole, gdzie spotykają się wszystkie stoki. Chyba w marcu to było, roztopy, a na Kasprowym dużo śniegu. Niestety, ktoś szedł w górze w miejscu, gdzie nikt nigdy nie chodził. I podciął lawinę, która spadła centralnie na nas, złączony ogrom śniegu z trzech grani.
Niektórzy wydostali się sami, innych musieliśmy szukać i odkopywać.
Przekrój lawiny wygląda tak - u góry warstwa śniegu swobodnie sunie w dół. Półtora, dwa metry niżej śnieg się roluje, wpada w coś przypominającego wir. Ja wpadłam akurat w ten wir i zostałam wypluta na powierzchnię. Kilka osób było pod nią, dwa, trzy, nawet pięć metrów. Zanim przyjechali toprowcy, wszystkich mieliśmy już na zewnątrz. Na szczęście.
Znowu przepraszam, za tę chwilę milczenia. OK, o adrenalinie ciąg dalszy. Mąż - Tomasz Żerebecki - jest kierowcą rajdowym.
Był narciarzem, miał wypadek na Kasprowym właśnie. Obrażenia okazały się zbyt duże, by kontynuował karierę - połamane i sparaliżowane obie nogi, łącznie z przerwaniem nerwu.
Zaczął chodzić, choć lekarze mówili, że już nigdy nie będzie czuł stóp. Jeździł w rajdach, zanim to czucie odzyskał. Siła woli. Ambicji.
Idealnie się dobraliście. Pani jeździ z nim tą rajdówką?
Została sprzedana, ale wcześniej oczywiście, że jeździłam. To znaczy wolałam sama kierować niż być pilotem.
Oczywiście.
Siedzenie na fotelu pilota nie za bardzo mnie cieszyło. Jakichś specjalnych umiejętności rajdowych nie mam, ale jestem odważna. Bawiłam się w to przez jeden sezon, w rajdy - powiedzmy - popularne, żaden wysoki szczebel. Adrenalina w każdym razie była.
Czyli pilotem był mąż, siedział obok?
Nie, nie, wtedy jeździłam z jego siostrą.
Słucham? Ze szwagierką? Też pasjonuje się rajdami?
Aż tak to może nie. Jeden sezon taki miałyśmy.
Zapytam, choć domyślam się odpowiedzi - na motorze pani wciąż jeździ?
Tak, na crossowym, dlaczego nie? W zeszłym roku złamałam w wypadku żebra, więc potem - po raz pierwszy - lekko się do tego zdystansowałam. Ale tak myślę, że kiedy śnieg stopnieje na dobre, znowu zacznę jeździć. Bez adrenaliny żyć nie potrafię, co mam powiedzieć.

"Cieszy mnie każdy deszcz"

Łatwo było zakończyć karierę, powiedzieć zawodowemu sportowi "dość"?
O, proszę pana, dopiero teraz się z tym uporałam, a w kwietniu miną od tej decyzji dwa lata. Chyba się uporałam, bo takie proste to nie jest.
Tak myślałem. Ja w sport tylko się bawiłem, a kiedy bawić się przestałem, zawody i tak śniły mi się po nocach.
No właśnie, dokładnie. Doskonale zna pan to uczucie. Tęsknota jest ogromna. Mnie śnią się cały czas.
Dla mnie koniec kariery był traumą. Sportowiec zawodowy skupia się tylko na sobie, na swoim ciele i celu. Kompletnie odcina się od życia na zewnątrz, choć zdaje sobie sprawę, że nie dotyczy to wszystkich, ktoś może na to patrzeć inaczej. Ja miałam tylko sport. I aż sport. Rzucając go jest się, co by nie mówić, trochę niepełnosprawnym życiowo.
A sport pani rzuciła przez zdrowie?
Dopadł mnie kolejny uraz, niby tylko kolana, ale nie miałam sił, żeby po raz kolejny walczyć o coś, co mogło być nieosiągalne. Przed igrzyskami w Pjongczangu miałam przecież poważną kontuzję kręgosłupa, wtedy na powrót jeszcze się zdecydowałam. Po tym kolanie już nie.
Na szczęście w miarę szybko znalazłam coś, co znowu mnie nakręca.
Uprzedziła mnie pani, że rozmawiamy albo teraz, albo po pani powrocie z kawiarni. Pani kawiarni.
Stworzyłyśmy ją ze wspólniczka, żoną wspólnika mojego męża. W Lądku-Zdroju, na starym dworcu PKP, który już nie działa. Przewspaniałą przestrzeń mamy.
Decyzja była spontaniczna, jak to u mnie, podjęta bardzo szybko. Od pomysłu do otwarcia minęły dwa tygodnie.
Czyli można wpaść na kawę i ciastko, porozmawiać z olimpijką.
Nie śmiem proponować, ale pewnie, że tak, zapraszamy. Od trzech tygodni robimy w weekendy też włoską pizzę, z włoskich produktów, robioną przez Włocha. Całkowicie się w to wkręciłam. Całkowicie jestem tej kawiarni oddana.
Zawsze powtarzam, że nic nie dzieje się przypadkowo. Że najmniejsza rzecz ma znaczenie. Widać w moim przypadku te wszystkie drogi prowadziły właśnie w to miejsce.
Ostatnio bardzo postawiłam na siebie, schudłam 14 kg.
Wiem, napisała pani o tym w mediach społecznościowych.
Chciałam to zrobić, bo uprawiając skicross trzeba być silnym, a bycie silnym za bardzo nie idzie w parze, jak to powiedzieć...
Ze szczupłą sylwetką.
Dokładnie. A po zakończeniu kariery dostałam zielone światło. Trenowałam wytrzymałość, nie siłę. I przeszłam na dietę. Niestety, wszyscy mi teraz mówią, że wyglądam tragicznie. Wszyscy w okolicy, naprawdę.
Złe języki, proszę się nie przejmować.
No tak, niech sobie mówią, chociaż miłe to nie jest. Ważne, że ja czuję się po tej zmianie dobrze. Tak w ogóle to uważam, że jestem szczęściarą.
Szczęściarą, poważnie? Po tej długiej liście przedstawionych powyżej dramatów i tragedii?
Można na to spojrzeć z dwóch stron - albo jestem pechowcem, albo szczęściarą. Ja do życia podchodzę optymistycznie. Bardzo mnie cieszy każdy dzień, każdy pomysł, każdy deszcz.
Zawsze taka byłam, ale po tym, co przeszłam, doceniam życie i związane z nim drobiazgi jeszcze bardziej. Do kawiarni codziennie idę uśmiechnięta.
Autor: rozmawiał Rafał Kazimierczak / Źródło: eurosport.pl
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama