Popularne sporty
Wszystkie sporty
Pokaż wszystko

Andrzej Bachleda-Curuś o karierze Maryny Gąsienicy-Daniel. "To dopiero początek drogi"

Emil Riisberg

27/02/2021, 06:35 GMT+1

Marynie Gąsienicy-Daniel mocno kibicuje. Żałuje, że z mistrzostw świata w narciarstwie alpejskim wróciła bez medalu. Zabrakło niewiele. Ale Andrzej Bachleda-Curuś przestrzega też przed optymizmem. - Łatwo się teraz będzie mówić, że Polska jest narciarską potęgą. Na razie to tylko dobry zwiastun - przyznaje w rozmowie z Eurosportem. Jedyny polski alpejczyk z podium mistrzostw świata wylicza grzechy

Andrzej Bachleda-Curuś podczas zawodów PŚ w Kitzbuehel w 1974 r.

Foto: Eurosport

Andrzej Bachleda-Curuś to najbardziej utytułowany polski narciarz alpejski w historii. W 1970 roku zdobył brązowy medal mistrzostw świata w kombinacji. Cztery lata później w tej samej konkurencji zdobył srebro. Oba medale od blisko pół wieku są jedynymi w dorobku polskiego narciarstwa alpejskiego.
Sześciokrotnie stawał na podium Pucharu Świata, w tym raz na najwyższym stopniu, po wygraniu slalomu w kanadyjskim Banff w 1972 roku. Dwukrotnie startował w igrzyskach olimpijskich: w Grenoble w 1968 i w Sapporo w 1972 roku.
Przez wiele lat mieszkał we Francji, gdzie pracował m.in. jako trener narciarstwa. Jest ojcem narciarza Andrzeja Bachledy-Curusia juniora, olimpijczyka z Nagano w 1998 roku.
MARIUSZ CZYKIER: Pamięta pan, co czuł, oglądając niedawne występy Maryny Gąsienicy-Daniel i Magdy Łuczak na mistrzostwach świata? Pierwsza była szósta w slalomie gigancie, druga w swoim debiucie na wielkiej imprezie zajęła 19. miejsce.
ANDRZEJ BACHLEDA-CURUŚ: Na pewno wielką ekscytację i radość, ale też jakiś rodzaj niedosytu.
Czyżby z powodu błędu Maryny w drugim przejeździe giganta?
Nawet trudno to nazwać błędem, ale niech będzie. Miała szansę co najmniej na brązowy medal, może nawet na złoto. To drobne potknięcie sprawiło, że tego zabrakło.
Czuję ten niedosyt, bo sam miałem bardzo podobną sytuację na igrzyskach w Grenoble. W drugim przejeździe, mniej więcej w dwóch trzecich trasy, miałem właśnie takie docięcie na krawędziach, które mnie kosztowało parę dziesiątych części sekundy. Przegrałem brązowy medal o 0,4 s. Do złotego miałem 0,8 s. Było bardzo blisko, dlatego rozumiem, co może czuć Maryna. Miała szansę sięgnąć po złoto, ale tym razem stało się inaczej. Niemniej ogromnie się cieszę i bardzo jej gratuluję.
Z drugiej strony jestem pewien, że następnym razem czegoś takiego nie zrobi. Liczę też na to, że ona teraz "z kopyta" wjedzie do pierwszej dziesiątki giganta i pozostanie tam przez kilka lat. To jest materiał na doskonałą zawodniczkę. Jest potwornie mocna, wystarczająco sprawna, ma dobry gigantowy "genotyp" oraz dobrych trenerów i opiekunów, którzy są teraz przy niej. Jak jeszcze poprawi to supergigantem, to przez dobrych parę lat będziemy się cieszyć jej wynikami.
No i nie zapominajmy, że tuż za nią kroczy Magda. To również jest zapowiedź zawodniczki dużego formatu. I to w dwóch konkurencjach: w slalomie i w gigancie. Trochę się dziwię, że nie wystartowała w slalomie i nie dała sobie szansy poznać tej trasy, na której prawdopodobnie będzie za parę lat rozgrywany slalom w czasie igrzysk olimpijskich.
Jeszcze przed zawodami przewidywał pan szóste miejsce Maryny w gigancie. Pierwsza dziesiątka w najważniejszych zawodach sezonu realnie odzwierciedla jej aktualne możliwości?
Pierwsza dziesiątka, a może nawet bliżej podium.
Maryna ma wyjątkową umiejętność jazdy krótką linią, jeździ mniej obszernie w porównaniu z innymi zawodniczkami. Osiąga to dzięki potwornej dynamice i odporności na trochę większe obciążenia w skręcie. Ona to wytrzymuje, a jadąc krótszą linią, zawsze ma szansę na lepszy czas.
Jeśli utrzyma i rozwinie te zdolności, będzie mogła pokonać wszystkie alpejki, włącznie z Vlhovą i Shiffrin. Ona nie ma kompleksów i my też nie powinniśmy ich mieć. Ja ją widzę bardzo wysoko.
Pan osiągał sukcesy na przełomie lat 60. i 70. Później były siostry Tlałkówny, to były już lata 80. Pana syn Andrzej pojawił się na przełomie wieków, a teraz dołączyły Maryna i Magda. Wychodzi na to, że polski talent wybucha raz na 15-20 lat, a potem zapada długa cisza. Czego nam brakuje, żeby na narciarskiej scenie zaistnieć na dłużej?
Można powiedzieć, że i tak jest bardzo dobrze, że osiągamy takie rezultaty, praktycznie nic nie robiąc na poziomie profesjonalnym.
Czego brakuje? To byłaby długa litania, ale najważniejsze wydają mi się dwie rzeczy. Po pierwsze: stworzenie dogodnych warunków dla młodzieży, chcącej uprawiać narciarstwo wyczynowe. A druga rzecz: "reset" po stronie ministerstwa sportu i zupełnie nowe podejście do wyczynu i do młodych narciarzy, już od wieku szkolnego.
Mam ciągle w pamięci czasy głębokiej komuny, gdzie mimo okropnej biedy sport mimo wszystko istniał, oparty o sześć czy siedem pionów, które przekazywały na niego fundusze. Wtedy praktycznie cała polska młodzież miała szansę na uprawianie sportu w różnych dyscyplinach. Również narciarstwo.
W samym Zakopanem mieliśmy w tamtych latach sześć bardzo dobrze działających klubów narciarskich. W tej chwili nie ma praktycznie ani jednego. Są grupy prywatne, które nawet trudno nazwać klubem. Wszystkie działają wyłącznie dzięki pieniądzom rodziców, a to na dłuższą metę nie może tak funkcjonować. W tym nie ma żadnej ciągłości.
Zresztą mówimy tutaj nie tylko o narciarstwie, ale w ogóle o zdrowiu fizycznym i psychicznym dzieci i młodzieży. To nie są jakieś wyjątkowo trudne rzeczy do zorganizowania, żeby nad nimi w nieskończoność politykować. Trzeba to po prostu robić z głową.
Jakiś czas temu powiedział pan w jednym z wywiadów, że narciarstwo w Polsce uległo magii pieniądza, że "kasa wszystko przykryła". Tych pieniędzy w narciarstwie alpejskim jest za mało czy są, ale idą nie tam, gdzie powinny?
Patrzę na to obecnie z pozycji obserwatora i jestem świadkiem sytuacji, w której narciarstwo opiera się głównie na pieniądzach rodziców i sprawianiu wrażenia, że za te pieniądze wychowa się od razu mistrza świata lub mistrza olimpijskiego.
Prawdziwych trenerów jest mało, to są bardziej opiekunowie tych młodych ludzi, a ich rolą jest przede wszystkim usłużne spełnianie żądań rodziców, którzy płacą. I wszystko w tej sytuacji jest wykrzywione: podejście do młodych, rozwój ich talentów, dążenie do kolejnych, małych sukcesów. Oczekuje się czegoś wielkiego za wszelką cenę i za jakiś czas wszyscy są zdziwieni, że zniechęcone takim podejściem dzieci trochę podrastają i idą sobie precz. I znowu składa się wielkie obietnice kolejnym i tak się to kręci.
Jest oczywiście szansa na to, żeby zmienić tę sytuację, ale to trzeba poukładać od góry.
Czuje pan jeszcze zapał do tego, żeby się angażować w rozwój polskiego narciarstwa?
Jak najbardziej, nawet mimo że parokrotnie zostałem kopnięty w d…, nazywając rzecz po imieniu. I mimo że spotkałem się z całkowitym brakiem zrozumienia, opartym o jakiś egoizm działaczy i patrzenie na moją działalność z dystansu.
Chodzi panu o projekt Tauron Bachleda Ski, który szybko się skończył?
No właśnie, ale nie za bardzo chcę o tym rozmawiać. Chyba zbyt naiwnie wierzyłem, że to wszystko się samo jakoś poukłada, ale jak nie ma zrozumienia ze strony związku, trenerów i całego środowiska, to wszystko się rozwala. Sport wyczynowy to mimo wszystko delikatna materia.
Mam tylko nadzieję, że dzięki tym wynikom wszyscy w końcu zrozumiemy, co trzeba robić, żeby osiągnąć dobry rezultat, nie wpadając przy tym w euforię. Bo łatwo się teraz będzie mówić, że Polska jest narciarską potęgą, bo Maryna była szósta. Na razie to jest jednak tylko dobry zwiastun, a za nim jest ciężka robota do zrobienia. To dopiero początek drogi.
Jest pan znany z krytycznego stosunku do Polskiego Związku Narciarskiego, zarzucając mu traktowanie narciarstwa alpejskiego i szkolenia narciarzy po macoszemu. W obliczu tych wyników jest pan skłonny zmienić zdanie?
To trochę nie tak. Szanuję Polski Związek Narciarski i mam go w sercu od 65 lat, bo już jako dziewięciolatek otwierałem slalom na mistrzostwach Polski w 1956 roku. Związek znam, doceniam i dobrze wspominam moją działalność w PZN.
Chciałbym być tutaj dobrze zrozumiany i nie chciałbym, żeby mylono mój stosunek do związku z relacjami z niektórymi obecnymi działaczami. To jest, powiedzmy, moja osobista sprawa.
Natomiast nie da się ukryć, że narciarstwo alpejskie wiele lat temu poszło w kąt. Te wyniki to szansa na to, żeby wrócić na właściwą pozycję, bez względu na to, co na ten temat myślą panowie Tajner (Apoloniusz Tajner, prezes PZN - red.) czy Kozak (Andrzej Kozak, doradca zarządu PZN - red.). Przychodzi czas, żeby albo to zrozumieli, albo zrobili miejsce dla kogoś innego, kto chce się tym zajmować.
Chwała wszystkim za to, że skoki narciarskie są na najwyższym poziomie. Mamy do tego fantastyczne młode dziewczyny, które coraz lepiej prezentują się w biegach. Ale trzeba teraz pociągnąć też zjazdy. Wtedy związek złapie pewną równowagę i będzie miał trzy podstawy: narciarstwo zjazdowe, biegi i skoki. Tak, jak powinien mieć od początku.
Andrzej Bachleda-Curuś
Świat narciarstwa alpejskiego nam gdzieś uciekł i robi coś innego? Czy zostaliśmy w tyle, bo nie potrafiliśmy wyciągać wniosków z własnych błędów?
Ja byłem przez 16 lat trenerem dużego klubu narciarskiego we Francji, gdzie opiekowałem się młodzieżą aż do poziomu Pucharu Świata. Potem długo też pracowałem z Jędrkiem. Byłem blisko europejskiego narciarstwa.
Wiem jedno: cudów nie ma nigdzie i świat też jakoś specjalnie nam nie uciekł. Ale z drugiej strony: my nigdy za nim nie podążaliśmy. Wszystko było ciągle w sferze opowieści i marzeń.
Teraz mamy szansę na spokojny, czysty start. Pod warunkiem, że się wszyscy razem skupimy na celu, porozumiemy i stworzymy sobie w Polsce warunki. Włącznie z trenerami, którzy też muszą się nieustannie uczyć swojego fachu. Nie chcę ich za bardzo krytykować, ale tu też jest ciągle bardzo dużo do zrobienia.
Jak wszyscy zrobimy, co trzeba, to być może następnym razem będzie okazja do rozmowy o lepszych wynikach. I tylko o wynikach.
Autor: Mariusz Czykier / Źródło: eurosport.pl
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama