Popularne sporty
Wszystkie sporty
Pokaż wszystko

Wygrał pierwszy raz. Markus Eisenbichler mistrzem świata

Emil Riisberg

23/02/2019, 18:15 GMT+1

Markus Eisenbichler nigdy nie triumfował w zawodach Pucharu Świata. Gdy reprezentacja Niemiec zdobywała srebro na igrzyskach w Pjongczangu, nie zmieścił się w ekipie. Na Turniej Czterech Skoczni przygotował świetną formę, ale wciąż słabszą od Ryoyu Kobayashiego. Zawsze był w cieniu, z którego jednak w końcu wyszedł. Został mistrzem świata.

Foto: Eurosport

Przez całą karierę 27-latek pracował na opinię skoczka przede wszystkim nieobliczalnego. Przeplatał dobre skoki z beznadziejnymi. Potrafił jednego dnia walczyć o podium (stawał na nim dziewięciokrotnie), by następnego nie awansować do drugiej serii. Idealnym przykładem jego nieprzewidywalności była sytuacja sprzed tegorocznego Turnieju Czterech Skoczni.

Ironia Bergisel

W ostatnich konkursach przed niemiecko-austriackim maratonem w Engelbergu zajął najpierw 48. miejsce, by dzień później zakończyć zawody na szóstej pozycji. Przed TCS nie wymieniano go w roli faworyta. Niemcy prędzej pokładali nadzieje w Karlu Geigerze, wyżej stały również akcje Richarda Freitaga i Andreasa Wellingera. Eisenbichler jednak zaskoczył wszystkich, być może nawet siebie samego.
W dwóch konkursach przed własną publicznością stoczył pasjonujące pojedynki z Kobayashim i choć oba przegrał, to na austriacką część jechał z nadziejami nawet na końcowy triumf. Na to nie było szans. Niemiec zajął drugie miejsce w cyklu, które odebrano w kraju jako wielki sukces. Na zwycięstwo w całym Turnieju zabrakło mu ponownie powtarzalności, z rywalizacji z Kobayashim odpadł po słabszych skokach i 13. miejscu w Innsbrucku. Czyli w tym samym miejscu, w którym półtora miesiąca później świętował największy sukces w karierze.

W gorącej wodzie kąpany

Miarą nieprzewidywalności Niemca były też igrzyska w Pjongczangu. W sezonie olimpijskim radził sobie przyzwoicie, już w trakcie samych konkursów indywidualnych w Korei był ósmy na skoczni małej, czternasty na dużej. Wydawało się więc, że miejsce w drużynie ma pewne. Trener Werner Schuster wybrał jednak Karla Geigera, który razem z zespołem wywalczył srebrny medal. Eisenbichler tamto niepowodzenie przyjął z klasą, nie obraził się ani na trenera, ani na kolegów, których skoki podczas drużynówki oglądał i które przeżywał jak swoje.
Właśnie wspominana wylewność jest jedną z największych cech charakterystycznych pochodzącego z Bawarii zawodnika. Impulsywnością przypominał swojego wielkiego poprzednika Svena Hannawalda. Obaj po skokach reagowali w bardzo ekspresyjny sposób, po udanej próbie szaloną radością, po słabej równie wyrazistą irytacją. Na mistrzostwach świata Eisenbichler okazywał światu jak dotąd tylko pierwszą z reakcji, powodów do zadowolenia miał aż nadto.

Nie powiedział ostatniego słowa

W piątek wygrał sesję treningową na dużej skoczni, wygrał też kwalifikacje, a po pierwszej serii sobotniego konkursu znajdował się na drugim miejscu, za plecami sensacyjnego lidera Killiana Peiera. I gdy zwietrzył szansę na życiowy sukces, to już jej nie wypuścił z rąk. W serii finałowej odpalił zdecydowany skok dnia – poleciał 135,5 metra, podczas gdy rywale mieli problem z przekroczeniem 130. metra.
Nie mogło być inaczej – Niemiec musiał zostać mistrzem świata. Już po samym konkursie nie zabrakło oczywiście teatralnych gestów i sporych emocji, także wzruszenia. Eisenbichler chyba nie do końca wierzył w to, że w końcu coś w swojej karierze wygrał, znaczenie sobotniego osiągnięcia docierało do niego stopniowo. Lecz gdy już doszedł do siebie, po prostu oddał się radości. A jego fenomenalna forma i wielki entuzjazm, jaki wnosi ze sobą na skocznię, nakazuje myśleć, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Także na samych mistrzostwach.
Autor: mb/twis / Źródło: eurosport.pl
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama