Popularne dyscypliny
Dyscypliny
Pokaż wszystko

Puchar Świata w Wiśle. Sztuczny śnieg, prawdziwe zmartwienia

Emil Riisberg

16/11/2018, 20:21 GMT+1

Drugi rok z rzędu inauguracja Pucharu Świata w Wiśle odbywa się w środku jesieni, gdy w Beskidzie Śląskim prawdziwego śniegu brak. Substytutem jest więc ten sztuczny, skoczkom sprawiający o wiele więcej problemów przy lądowaniu. Organizatorom przy utrzymaniu nad nim pieczy.

Foto: Eurosport

Gdy w 2017 roku PZN podpisał z firmą Supersnow umowę na produkcję białego puchu, którym pokryty miał zostać obiekt im. Adama Małysza, zakończenie prac ogłaszano z wielką pompą. Prezes Apoloniusz Tajner i przedstawiciele partnera związku w tym konkretnym interesie zorganizowali specjalną konferencję prasową, na której wychwalano konsystencję, wytrzymałość i przydatność tego, co spadło nie z chmur, a specjalistycznych aparatur.
W tym roku już podobnego ogrzewania się w blasku fleszy nie uświadczyliśmy. PZN w piątek rano pochwalił się podpisaniem umowy sponsorskiej z Lotosem, a Supersnow po prostu zszedł do roli kontrahenta, który miał się zająć, jak określaliśmy to rok temu, magicznymi sztuczkami. Tym razem już jednak nieobecnymi na głównej scenie.

Jak uśmiech dziesięciolatka

Zmarginalizowane roli przecież wielkiego i unikatowego przedsięwzięcia nie było przypadkowe – podczas gdy w Wiśle nie zabieliło się od mniej więcej pół roku, listopadowy zeskok w Malince przypominał uzębienie dziesięciolatka. Sęk w tym, że dziesięciolatka właśnie. Zauważenie na skoczni wyrw nie należało do największych wyzwań. W szczególności tam, gdzie większość zawodników kończyła swoje próby, w okolicach punktu K zlokalizowanego na 120. metrze.
I to właśnie skojarzenie podzieliło dziennikarzy oraz kibiców zgromadzonych na piątkowych kwalifikacjach. Jedni twierdzili, że zeskok ten niczym nie różni się od innych, a fakt, że złożony jest w stu procentach z nienaturalnego zamiennika, nie ma tu nic do gadania. Inni zarzucali organizatorom niedbalstwo i brak nauki. Jakość miejsca, w którym zawodnikom przyszło lądować, miała nie różnić się wielce od zeszłorocznej, która stała się przedmiotem żywej dyskusji, wręcz kłótni i pretensji. Także z udziałem skoczków.

Brak słów Ammanna

Gdy Wisła przechodziła w czwartek inspekcję FIS, Walter Hofer zapewniał polskich dziennikarzy, że poza "paroma kosmetycznymi poprawkami" stan obiektu to właściwie prima sort. Skoki narciarskie mają jednak to do siebie, że składają się z tysięcy małych czynników, nie wszystkich jednoznacznych do oceny.
Do nieoczywistych należy choćby próba Philippa Aschenwalda. Austriak stał się pierwszym zawodnikiem nowego sezonu, który zaliczył bliski, nieprzyjemny kontakt z podłożem. Zdaniem jednych tylko z własnej winy, zdaniem innych nie bez udziału wywołującego kontrowersje zeskoku.
Simon Ammann też upadł, z tym że już za linią bezpieczeństwa, przez co udało mu się uniknąć obniżenia punktów. Szwajcarski czterokrotny mistrz olimpijski słusznie dorobił się opinii jednego z najgorzej i najmniej stylowo lądujących zawodników w czołówce, niemniej wie, kiedy coś jest nie tak. I z Wisłą w jego opinii tak było. Choć nie był w stanie opisać do końca co.
- Z jednej strony śnieg to śnieg, a lądowanie to lądowanie, znamy to na pamięć. Z drugiej coś w tym zeskoku jest. Sam nie wiem co. Na sucho to wygląda dobrze, ale gdy przychodzi do zawodów, pojawiają się problemy. Musisz bardzo uważać w miejscach, gdzie ląduje większość stawki, a także na granicy linii bezpieczeństwa, gdzie dochodzą duże obciążenia. I to się czuje – zastanawiał się w rozmowie z Eurosport.pl. Ammann, który na skakaniu, a co za tym idzie na lądowaniu na nartach, zęby zjadł.

Główka pracuje? Musi

Amman poleciał w piątek 117,5 metra. 50 cm więcej dociągnął Maciej Kot. Obaj bez większych problemów, ale tym bardziej bez zachwytów znaleźli się w niedzielnym konkursie głównym. Jako że przyszło im wbić się nartami w ziemię w podobnym miejscu, to i odczucia odnośnie do zeskoku mieli podobne.
– Przygotowanie skoczni jest lepsze niż w zeszłym roku. To na pewno. Rozbieg normalny, powietrze normalne, tylko zeskok inny, sztuczny Podstawowa wydaje się tu kwestia mentalna, kwestia podejścia do lądowania. Jak ktoś nie będzie myślał o tym, że ląduje na białym puchu stworzonym przez człowieka, a nie naturę, to przezwycięży tę niedogodność – znany z ogromnych i ambicji i analitycznego podejścia do zawodu "Kocur" przekonywał w rozmowie z Eurosport.pl.

Stroma, szybka, zdradliwa

Okazuje się, że problemy, które napotykają zawodników, zwłaszcza tych słabszych, nie w pełni czujących lądowanie, biorą się też z powodu profilu Malinki. Stromy zjazd w pewnym momencie, w okolicach wspominanej linii bezpieczeństwa, tworzy głębokie wyżłobienie, po którym zawodników czeka konkretny podjazd w kierunku band górnych. Nie wszyscy są sobie w stanie w takich warunkach poradzić. Na jakimkolwiek podłożu by nie lądowali.
- Tam, gdzie wszyscy lądują, tworzą się koleiny, łatwo o upadek. Tutaj ten moment przejścia z lądowania do podjazdu, tak zwany wybieg, też do łatwych nie należy. Wręcz przeciwnie, określiłbym go najszybszym, najtrudniejszym w całym cyklu, na pewno w tym momencie sezonu, u jego zarania, gdy nie ma jeszcze automatyzmów. Mimo to nie dramatyzowałbym, jak ktoś jest w sztosie, to sobie poradzi. Niezależnie od warunków. Wystarcza poczuć śnieg pod nartami, czy sztuczny, czy prawdziwy – Kot rozłożył problemy obiektu im. Adama Małysza na czynniki pierwsze.
Kolejne zawody Pucharu Świata w Wiśle w sobotę podczas rywalizacji drużynowej. Początek o godzinie 16. Start transmisji i studia w Eurosporcie 1 jednak już trzy kwadranse wcześniej. Relacja w Eurosport.pl.
Autor: Z Wisły Michał Błażewicz / Źródło: eurosport.pl
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama