Popularne sporty
Wszystkie sporty
Pokaż wszystko

Kelner zdobył dla Polski medal, wielu się poddało. Brutalna prawda o skokach

Emil Riisberg

19/12/2020, 05:33 GMT+1

W Polsce zawsze zarabiało czterech-pięciu skoczków narciarskich. Reszta klepie przysłowiową biedę - słychać w środowisku, które ubolewa, że wielu utalentowanych zawodników przepadło na dobre. Andrzej Stękała, bohater ostatnich dni, zacisnął zęby, choć musiał pójść do normalnej pracy.

Foto: Eurosport

- Marzenia się spełniają. Nie chcę gadać o skokach. Chciałem tylko podziękować wszystkim, w szczególności Maćkowi Maciusiakowi, że... Wiecie o co chodzi - mówił w Planicy łamiącym się głosem Stękała, bohater ostatnich dni w skokach narciarskich.
Dziennikarze i zapaleni kibice wiedzieli, że tylko Maciusiak, obecnie jeden z asystentów trenera kadry Michala Doleżala, wyciągnął do niego rękę, gdy Stękała był na sportowym dnie, wyrzucony z reprezentacji, w ogóle z centralnego szkolenia, a prywatnie przeżywał dramat po śmierci ojca. Ci mniej zorientowani przed telewizorami pewnie ledwo kojarzyli Stękałę, a i mogli łapać się za głowy, słysząc później, że od dawna zarabia na życie jako kelner w jednej z zakopiańskich karczm.

Znajdą się pewnie i tacy, którzy zwrócą uwagę, że Stękała w konkursie indywidualnym mistrzostw świata w lotach był dopiero dziesiąty. Owszem, w drużynówce fruwał dalej od bardziej utytułowanych kolegów, wspólnie zdobywając brąz, ale większą chwałę zyskuje się w igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach światach w narciarstwie klasycznym, Turnieju Czterech Skoczni czy w Pucharze Świata.

Konflikt z Horngacherem

Morał jest jednak inny. Dla 25-letniego skoczka z Dzianisza to nagroda za wytrwałość. Jego w polskich skokach mogło już nie być.

W lutym 2016 roku Stękała, wezwany z kadry B, zajął obiecujące szóste miejsce w Pucharze Świata w Trondheim. To było jeszcze za kadencji powoli żegnającego się z pracą w reprezentacji Łukasza Kruczka. Po sezonie nastały rządy twardej ręki Stefana Horngachera. Austriacki szkoleniowiec miał autorską wizję tego, jak ma trenować konkretny zawodnik. Czas pokazał, że jego metody przyniosły efekt. Wyniki miał nie tylko Kamil Stoch, pozostali zawodnicy zaczęli wychodzić z cienia mistrza.

Horngacher do Stękały nie trafił. Skoczek narzekał, że źle znosił zmiany narzucone przy modyfikacji techniki, do której zastrzeżenia miał Austriak. Malało wzajemne zaufanie, rosła tylko niechęć. Nic z tego nie wyszło. Stękała też bił się w pierś, przyznając, że mógł być czasem zbyt arogancki w stosunku do przełożonego, ale zwyczajnie nie czuł wsparcia.

Wyleciał z kadry A do B, jej bezpośredniego zaplecza, a potem w ogóle z centralnego szkolenia - został bez trenera i żadnego planu treningowego. Był na marginesie polskich skoków. Waliło się jego życie zawodowe, ale również to prywatne, po stracie ojca.

Wszystko w ponad rok od konkursu w Trondheim.

"Żadna praca nie hańbi"

Pieniędzy że skoków nie było żadnych, a Stękała, z sześciorgiem rodzeństwa, nie dorastał w bogatym domu.
- Jestem skoczkiem. Życie zmusiło mnie, by pójść do pracy i zarabiać jako kelner. Ale żadna praca nie hańbi, nie wstydzę się jej - tłumaczył portalowi Skijumping.pl.
Trzy lata temu zaparkował samochód przy Chacie Zbójnickiej. Było lato, szczyt sezonu na Podhalu. Spotkał pracującego tam kolegę, który zapytał, czy by nie pomógł. Pracy było w bród. Został do dziś.
- Grafik ustalaliśmy z dnia na dzień ze względu na jego treningi. Zdarzało się, że czegoś nie przewidział. Nie wiedział, czy będzie miał zajęcia i wieczorem dzwonił, uprzedzał. Ale jestem wyrozumiała. Mam 17-letniego syna Szymona, który też skacze. Wiem, co to znaczy - mówi Eurosport.pl Halina Zapotoczna, właścicielka karczmy i szefowa Stękały.
Proza życia skoczka, bo jeśli nie startujesz w Pucharze Świata, regularnie w nim nie punktujesz, konto świeci pustkami. Z nagród w Pucharze Kontynentalnym, drugiej ligi skoków narciarskich, gdzie Stękale zdarzało się stawać na podium, też nie wyżyjesz. Na zawodach praktycznie nie ma kibiców, telewizja ich nie transmituje. Żaden poważny sponsor tam nie zajrzy.

Ale Stękała ćwiczył, bo Maciusiak wbijał mu do głowy, żeby nie rzucał nart, że ma potencjał, którego szkoda marnować.

- Tych zakrętów u niego trochę było - przyznaje Eurosport.pl Maciusiak. - Myślę, że nie chodziło o namawianie go, żeby nie kończył, ale żeby wziął się za sport w stu procentach. On cały czas chciał skakać, ale wiadomo jaką miał sytuację. No różne myśli przechodziły przez głowę. Był na rozdrożu. Dlatego rozmawiałem z Adamem Małyszem i Apoloniuszem Tajnerem, prezesem Polskiego Związku Narciarskiego, żeby Andrzej mógł trenować w mojej kadrze juniorów. Zgodzili się i tak się zaczęło. Nie chcieliśmy go stracić na dobre, jak choćby Krzyśka Bieguna, który na szczęście został przy skokach jako trener - dodaje.

Stękała lubi powtarzać, że nie jest wybitnie utalentowany, ale chęci do pracy nie można mu odmówić. W końcu zapracował na kolejną szansę od losu. - To był koniec ostatniego lata. Byliśmy na zgrupowaniu w Oberstdorfie. Tam zaczął skakać coraz lepiej, technicznie wyglądało to bardzo dobrze. Potem z marszu wywalczył wicemistrzostwo kraju. Rozpędzał się - podkreśla Maciusiak.
Po prawie pięciu latach ponownie wywalczył punkty w cyklu Pucharu Świata. Na inaugurację w Wiśle zajął 19. miejsce, w Kuusamo był 11. i 33. Korzysta na tym, że od tego sezonu powiększono reprezentację, aby ci do tej pory aspirujący do kadry A, jak choćby Stękała, mogli podpatrywać najlepszych. Mają czuć motywację i widzieć realną szansę na pokazanie się. Na razie zdaje to egzamin.
Maciusiak zwraca również uwagę, że Stękale udało się niemal w ostatniej chwili pozyskać sponsora, który reklamuje się na jego kasku i czapce. To jedyne miejsca, na którym zawodnik nie musi dzielić się profitami. Według przepisów FIS (Międzynarodowej Federacji Narciarskiej) narta "należy" do klubu, a reklamami na kombinezonie zarządza krajowy związek.
Za medal MŚ w lotach Stękała wspólnie z kolegami będzie otrzymywał przez rok 1150 zł stypendium z ministerstwa sportu. Czeka ich również nagroda od PZN, której wysokość zostanie ustalona w marcu przez zarząd. Może to być około 20 tys. zł na głowę, jak bywało w poprzednich latach.

Dobrodziejów znaleźli też Klemens Murańka czy Paweł Wąsek. Z otoczenia tego pierwszego słychać, że gdyby się nie udało, niemal na pewno zrezygnowałby z kariery na rzecz obowiązków głowy rodziny. Ma drugie dziecko w drodze.

- Oni chcą więcej, chcą być w Pucharze Świata. Jeśli tam zapunktują, zgarną jakieś pieniądze. A mając sponsora, mogą być pewni, że dostaną co miesiąc wypłatę. Nie są to duże kwoty, ale taki spokój robi różnicę w podejściu do treningów i do zawodów. To trudne do wytłumaczenia, ale tak się stało w przypadku Andrzeja, bo zaczął lepiej skakać - mówi Maciusiak.

- Jakby się wygrywało cały czas, coś tam uzbierasz, ale biorąc pod uwagę, że raz wytną cię warunki, raz nie masz formy albo ktoś jest od ciebie lepszy, to nie jest łatwo. A taka pomoc sponsora jest na wagę złota - dodaje z perspektywy zawodnika Jakub Kot, który zakończył już karierę. Zajął się trenowaniem oraz komentowaniem skoków w Eurosporcie.

"To nie piłkarze, że kopną dwa razy i pięć tysięcy"

Dlatego godnie żyją nieliczni. W polskiej reprezentacji krezusami są Kamil Stoch, Dawid Kubacki i Piotr Żyła. W poprzednim sezonie - jak wynika z wyliczeń Skijumping.pl - Stoch z nagród uzbierał 738 tys. zł, Kubacki - 661 tys., a Żyła - 302 tys. Najwięcej zarobił triumfator PŚ Stefan Kraft - 821 tys.
Pozostali Biało-Czerwoni? 73 tysiące wyskakał Jakub Wolny, 16 tys. - Maciej Kot, 12 tys. - Stefan Hula, 7 tys. - Aleksander Zniszczoł, a Klemens Murańka otrzymał niewiele ponad 3 tys zł.
Różnice są ogromne, więc jeśli nie ma się zabezpieczonych innych źródeł finansowania, ledwo wiąże się koniec z końcem. Kadrowicze, choć mają zapewniony sprzęt i wyjazdy, nie otrzymują bowiem żadnego stypendium z PZN. Podobnie od klubów, w których się wychowali i które reprezentują. Tam bieda aż piszczy.
- Taka jest brutalna prawda. Jeśli jest się w czołówce, jak Kamil, Dawid czy Piotrek, można jakoś żyć, ale dla takich zawodników z szerokiego zaplecza kadry, jak Murańka, Stękała czy Zniszczoł, nie ma żadnych stypendiów. To nie są piłkarze z trzeciej ligi, którzy dwa razy kopną prosto piłkę, a i tak dostaną po pięć tysięcy - mówi Marek Pach, prezes klubu TS Wisła Zakopane, którego dumą jest Kubacki.

- Jest problem systemu w Polsce. Nie mamy takiego jak w Niemczech, gdzie dla wszystkich członków kadry są zagwarantowane stypendia sportowe. U nas niech to będzie minimalna pensja w granicach 2,5 tys. zł od juniora do seniora z pierwszej reprezentacji. Jeśli komuś to odpowiada, trenuje. Jeśli nie, idzie do normalnej pracy - dodaje.

Rafał Kot, szef AZS Zakopane, którego barwy reprezentuje Stękała, proponuje dla młodych skoczków 500 zł na rękę miesięcznie. Dla seniora co najmniej dwa razy więcej. - Na razie nie mamy nic. PZN nie daje nawet po 100 zł. Zacznijmy od czegoś - tłumaczy.

- W Polsce nie ma klubu, którego byłoby stać na utrzymanie skoczka narciarskiego na godnym poziomie w seniorach. Kluby borykają się z bardzo dużymi problemami finansowymi i to spędza mi sen z powiek. A my w AZS mamy jeszcze kombinację norweską, narciarstwo alpejskie i biegowe, snowboard i łyżwiarstwo szybkie. Muszę dzielić bochenek chleba, który jest mały - zaznacza Kot.

Na rok ma do wydania niewiele ponad 100 tysięcy z budżetu. W skokach i kombinacji norweskiej zatrudnia trzech trenerów, łącznie ćwiczy prawie 40 skoczków we wszystkich grupach wiekowych. - Dużo i mało. Można mówić, że im więcej tym lepiej, bo z dziesięciu jeden z nich będzie dobry, z czterdziestu - czterech - twierdzi Kot.
Co zatem oferuje klub? - Doprowadzenie do wieku seniora. Do tego czasu zapewnienie darmowego sprzętu, czyli kombinezonów, nart. Do tego wyjazdy na zgrupowania, zawody. To bardzo duże pieniądze - mówi Kot.

- Dlatego jaki sponsor przyjdzie do klubu, gdzie trenują dzieci? Żadna medialność - rozkłada ręce prezes AZS Zakopane, mówiąc o brutalnych zasadach sponsoringu sportowego.

"Nie mamy nic na życie"

Kot poszedł na rękę wychowankom, udostępniając Stękale, Kotowi i Krzysztofowi Lei nartę, żeby i z niej czerpali jakiekolwiek zyski. Podobnie postąpił Pach, który w ten sposób pomógł Murańce i Kubackiemu, który też przeżywał trudne momenty. A pierwszemu z nich swego czasu dawał dwa tysiące złotych miesięcznego stypendium, ale to wyjątek od reguły.
- To wszystko kosztuje, nic za tym nie idzie. Wszyscy rozdawaliby medale, a na szarą pracę, którą wykonują kluby, pieniędzy nie ma - mówi Pach, który zatrudnia jednego szkoleniowca. - Zawodnicy nie dostają praktycznie nic. Dwóch kombinatorów po pięćset złotych. Trener zarabia najniższą krajową - 2,5 tys. zł brutto plus stypendium, to powiedzmy wychodzi w granicach 3 czy 3,5 tys. Ale stypendium jest ruchome, różnie z nim bywa - tłumaczy.
- Bycie seniorem to trudna sztuka. Jeżeli ktoś zrezygnuje, może potem pluć sobie w brodę, że trzeba było jeszcze coś zrobić. A jedna na dziesięć powie: a ciul, trenuję dalej, poczekam rok, dwa i karta się odwraca, ale to rzadkie przypadki. Trzeba mieć dużo cierpliwości, serca i pomocy od innych - uważa Jakub Kot.
I dodaje: - Nie wiem, ilu tracimy przez to skoczków, ale na pewno sporo. Rzadko się zdarza, że ktoś trafia się z bogatej rodziny, więc stypendia na pewno by pomogły.
Lista jest długa. Nie skaczą już między innymi: Tomasz Byrt, Przemysław Kantyka, Krzysztof Biegun czy Krzysztof Miętus, którzy znaleźli nowe zajęcia. Byrt rozwozi pizzę, Biegun zanim wziął się za trenowanie innych, prowadził samochody dostawcze i busy turystyczne.

Etaty w wojsku

Kto siedzi w skokach, ten doskonale wie. Problem istnieje.

- Był temat, żeby skoczkowie mieli etaty w wojsku, ale niestety nie udało się. Adam Małysz zabiegał o to, bo taki system funkcjonuje na przykład w Niemczech, we Włoszech czy w innych krajach. Zawodnicy są tam zatrudnieni w policji czy straży pożarnej. Po prostu delegowani są do uprawiania sportu, a po karierze mogą wrócić i dalej pracować. W Polsce to nie działa. Od dłuższego czasu problem jest złożony, nie tylko w skokach. Po drodze straciliśmy kilku zawodników. Głównie przez finanse - mówi Maciusiak.
- Apelujemy od paru lat do ministerstwa sportu, żeby rozwiązać problem systemowo. Tu chodzi o cały polski sport. W większości krajów, z którymi rywalizujemy, sportowcy są członkami policji, wojska czy służb granicznych. U nas był pomysł pracy skoczków w straży granicznej i wojsku, ale padł ze względu na pandemię. A rynek sponsorski docenia tylko najlepszych, dlatego etaty byłyby pewnym zabezpieczeniem. One są podstawą funkcjonowania sportu w Europie. Mam nadzieję, że doczekamy się u nas takiego rozwiązania - przyznaje Jan Winkiel, sekretarz generalny PZN.

Jak zapatruje się na propozycję Pacha ze stypendiami w wysokości 2,5 tys. zł? - Wychodzi 300 tysięcy miesięcznie, po opodatkowaniu 400 - wylicza.
- My idziemy w drugą stronę. Dajemy wędkę, a nie rybę, czyli powierzchnię na kasku. Gdybyśmy sami wypłacali nagrody, byłoby to wynaturzenie funkcji związku sportowego. Zaczęlibyśmy pełnić rolę klasycznego klubu, gdzie nie do końca liczy się budowa całej dyscypliny, a wyłącznie walka o poszczególne sukcesy. Nasz system zbudowany jest bardziej pod kątem zabezpieczenia pełnego szkolenia, przygotowania profesjonalnych sztabów i kontroli bieżącej treningów - tłumaczy sekretarz generalny PZN.
Jaka przyszłość czeka polskie skoki?
- Mamy starą drużynę, czasu się nie oszuka. Za dwa lata, po igrzyskach w Pekinie, raczej nie można się spodziewać, że Żyła i Stoch dalej będą skakać. Musi być wymiana pokoleniowa. Takich chłopaków jak Stękała, Zniszczoł czy Murańka musimy trzymać, bo inaczej będzie jak na przełomie lat 80. i 90., kiedy na mistrzostwach Polski na dużej skoczni startowało dziesięciu zawodników - ostrzega Pach.
Autor: Krzysztof Zaborowski / Źródło: eurosport.pl
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama