Popularne dyscypliny
Dyscypliny
Pokaż wszystko

Sławomir Szmal – koniec kariery, wspomnienia z kadry i plany na przyszłość [Wywiad]

Emil Riisberg

20/02/2021, 16:07 GMT+1

Kibice szanowali go i uwielbiali. Przez lata zapracował na to, dwojąc się i trojąc w bramce. Na Sławomirze Szmalu, pseudonim "Kasa", polegać można było zawsze. - Za pięć, sześć lat znowu możemy mieć drużynę tak mocną, że walczyć będzie o medal w imprezie rangi mistrzowskiej. Cierpliwości – przekonuje z rozmowie z Eurosport.pl. Opowiada między innymi o warzeniu piwa, szpagatach we śnie i bólu po

Foto: Eurosport

Nie ma co, jego sukcesy wzbudzają najwyższy podziw. Był wybitnym piłkarzem ręcznym.
Kariera reprezentacyjna:
wicemistrzostwo świata 2009, brązowe medale 2009, 2015, rekordowe 298 występów.
Kariera klubowa:
mistrzostwo Polski 2012, 2013, 2014, 2015, 2016 (w barwach VIVE Kielce),
mistrzostwo Niemiec 2009 (w barwach Rhein-Neckar Loewen).
Uff... A to tylko te najważniejsze, w kolorze złotym.
Stop, drobiazg jeszcze jeden, indywidualny – Najlepszy Piłkarz Ręczny Świata 2009.
Wystarczy. Czym Szmal, rocznik 1978, zajął się po zakończeniu przebogatej w osiągnięcia kariery? Jak ją wspomina? Zapracowany - tu bez zmian - nadal jest bardzo.

"Pogotowie energetyczne musiało przyjechać"

RAFAŁ KAZIMIERCZAK: Wciąż warzy pan piwo?
SŁAWOMIR SZMAL: Tak jest, choć słowo "wciąż" za bardzo tu nie pasuje, może być trochę mylące, bo nadal jestem początkującym piwowarem.
Przyjemne hobby na sportową emeryturę. Smaczne.
Dziwnie to wyszło, bo ja za alkoholem nie przepadałem, bardzo mało go piłem. W pewnym okresie lubiłem wino. Piwa nigdy.
Jak to? W Niemczech pan przecież grał. Po sukcesach nie było żadnych imprez?
Okazyjnie pijałem, ale żeby dla smaku, jak inni, to nie. Aż tu kolega poczęstował mnie piwem warzonym przez siebie. I powiedziałem, że OK, takie to mogę pić. Inna bajka w porównaniu do tych z knajp czy ze sklepów. Zacząłem się w to wkręcać, razem z małżonką je warzymy, od piw górnej fermentacji po lagery. Nie chcę zapeszyć, ale na razie nie było jeszcze sytuacji, żeby piwo się nie udało.
A można te wasze wyroby gdzieś kupić, czy są tylko na użytek domowy?
Tylko domowy. Za sentymentalnie do tego podchodzę, żeby pójść w handel, trochę pracy to jednak kosztuje.
Czyli jak do pana przyjadę, to spróbuję?
Jeżeli akurat będzie, to jasne, że tak. Ale powinno być, bo my dużo nie pijemy.
Wyczytałem, że poszedł pan też w biznes z kolegą z reprezentacji Karolem Bieleckim.
Zainwestowaliśmy w firmę zajmującą się niewielką deweloperką. I od razu uprzedzam następne pytanie – nie znam się na budownictwie, nie chodzę w kasku po budowie.
A złotą rączką pan jest?
Staram się czasami, ale bardzo różnie to wychodzi. Fazę w domu już wywaliłem.
Nie ma się czym chwalić, ale ja też.
Elektrykę robiłem, zapomniałem wyłączyć prąd i poszło. Dobrze, że nic wielkiego się nie stało, tylko pogotowie energetyczne musiało przyjechać.
Teraz zabawę z elektryką w domu mam już przez żonę zabronioną.

Selekcjonerem nie będzie

Piłki ręcznej na szczęście pan nie porzucił, dzieli się pan swoją wiedzą i doświadczeniem z młodzieżą. Trudno się z panem umówić, tak bardzo pochłania pana praca w Szkole Mistrzostwa Sportowego.
To niepubliczne liceum, przy Związku Piłki Ręcznej. Są trzy oddziały: Kwidzyn, Płock, Kielce. Ja pracuję w tym kieleckim. Normalna szkoła, w której są codzienne treningi, jak w w Spale dla siatkarzy. Oficjalnie jestem dyrektorem sportowym, ale uczestniczę też w zajęciach, bramkarzy trenuję.
Trzęsą się chłopakom nogi, że ćwiczą pod okiem tego wielkiego Szmala, najlepszego piłkarza ręcznego świata 2009?
Nie, no skąd. To są zajęcia dla tych, którzy spełniają jakieś warunki. Młodzi są, uczą się fachu, a ja im pomagam jak mogę. Nie ma powodów do stresu.
Jest pan też trenerem bramkarzy w reprezentacji, asystentem selekcjonera. A czytam, że coraz poważniej myśli pan o kandydowaniu na stanowisko prezesa Związku Piłki Ręcznej w Polsce. Starczy panu na to wszystko czasu i energii?
Przyznaję, jestem ostatnio namawiany, by kandydować. Było kilka telefonów.
Koledzy z dawnej kadry dzwonią i namawiają?
Tak, koledzy.
A dlaczego to pana typują na to stanowisko?
Oj, to proszę z nimi na ten temat rozmawiać. Typem przywódcy na pewno nie byłem i nie jestem, potrafię za to nawiązywać kontakty. Potrafię rozmawiać, z każdym dojść do porozumienia. Choć czasami potrafię być i niemiły, naprawdę.
To co z tym czasem, przecież pan się nie rozerwie?
Za daleko wybiegamy, poczekajmy. Najważniejsze jest to, by nasza dyscyplina rozwijała się i była tak popularna, jak kiedyś.
A ma pan w planach, by kiedyś zostać selekcjonerem?
Tu odpowiem bardzo szybko – nie, nie mam takich planów.
Kiedy Isiah Thomas, była gwiazda NBA, został trenerem, powiedział, że łatwiej być zawodnikiem, bo to on ma piłkę.
Dokładnie. Ja też uważam, że większe emocje są na boisku niż na trenerskiej ławce. To jednak zupełnie coś innego. Trener prowadzi zespół, skupić musi się na wielu rzeczach, na całości. Nie może pozwolić sobie na to, że pokierują nim emocje. Ma podejmować decyzje – tu i teraz.

"We śnie robiłem szpagaty"

Zawadzkie, nieco ponad siedem tysięcy mieszkańców. Czym zajmowały się tam dzieciaki w latach 80. i 90., kiedy pan dorastał?
Był sport. Dwie dyscypliny, właściwie trzy: piłka nożna, piłka ręczna, tenis stołowy. U mnie wybór był prosty, z racji tego, że właściwie cała rodzina grała w ręczną.
Mama, tata, stryj, wujek, siostra.
Tak jest. Z piłką nożną miałem co prawda epizod, też stałem na bramce, ale to było zbyt nudne. Tam strzałów jest jak na lekarstwo. Za mało, porównując do piłki ręcznej.
Dla kolegów z podwórka "Szmalec"?
Tak, był i "Szmalec".
Odwiedza pan rodzinne strony, spotyka się z kolegami?
To tereny, z których duża część populacji, w tym moich znajomych, wyjechała do pracy w Niemczech lub Holandii. Czasami w Zawadzkiem bywam, oni też, odwiedzają przecież rodziny. I tak, wtedy się spotykamy. "Szmalcem" już nie jestem, to był taki szczeniacki pseudonim.
Kulomiot Tomasz Majewski w początkach kariery dojeżdżał na treningi do Ciechanowa pekaesem, 42 minuty w jedną stronę, dzień w dzień. Pan jeździł do Opola pociągiem, też tak dokładnie pan zapamiętał, ile trwała podróż?
45 minut w jedną stronę. Chodziłem wtedy do technikum dla dorosłych, na lekcje zostawałem po treningach. A trenowaliśmy bardzo ciężko. Bardzo. Czasu na regenerację nie miałem, siedziałem albo na ławce w parku, albo na dworcu. Dopiero potem była okazja, żeby między treningami odpocząć w pokoju hotelowym.
Nie zasypiał pan w tym pociągu ze zmęczenia?
Oczywiście, że zasypiałem. A przy takim zmęczeniu zaczynałem podczas snu wykonywać reakcje boiskowe, przeważnie szpagaty. Przebudziłem się po jednym z nich. Pani, która siedziała naprzeciwko, akurat wstawała. Patrzyła na mnie jak na wariata. Machnęła ręką i poszła.
Na szczęście to przeszło, szpagatów przez sen już nie robię.
Właśnie miałem niedyskretnie zapytać, czy nie budzi pan tak żony?
Nie, nie, sypiam spokojnie, jak dziecko.
Żona patrzyłaby pewnie z wyrozumiałością, w końcu też była piłkarką ręczną. Poznaliście się na boisku?
Pierwszy raz zobaczyłem ją na hali, ale poznaliśmy się w kościele na nocnym czuwaniu. Na randki do Staniszcza Małego jeździłem potem do niej rowerem 13 kilometrów. Ja miałem wtedy niecałe 17 lat, Aneta – 16. Dzieciaki, jeszcze w Stali Zawadzkie trenowałem.

"Dostałem w głowę, potem był tylko pisk w uchu"

Dlaczego został pan bramkarzem? Co jest fajnego w odbijaniu tych potwornie silnych strzałów?
Motorem napędowym zawsze była rywalizacja. Albo z rywalem, bramkarz–zawodnik, nieważne czy na treningu, czy meczu. Albo z samym sobą. Wyznaczałem sobie zadania, żeby mieć skuteczność na jakimś tam procencie na przykład. Muszę obronić tyle a tyle strzałów, choćby nie wiem co. Bardzo mnie to nakręcało.
127 km/h – to zmierzona prędkość rzutu Bieleckiego. Szaleństwo.
Karol rzucił to w meczu mistrzostw świata, jeszcze sprzed obrońców. Zgoda – niebywałe.
Jak bramkarz ma na coś takiego zareagować? Mówiąc wprost – piłka może przecież urwać głowę.
Opowiem zabawną sytuację. Graliśmy kiedyś z Karolem przeciwko sobie, to znaczy nasze drużyny. On rzucał, ja broniłem. Na drugi dzień okazało się, że razem wylądowaliśmy u lekarza. Trzy razy odbiłem piłkę po tych jego bombach tą samą ręką. Mnie bolał bark, w który dostawałem, jego bolał bark, bo rzucał z całej siły.
Słuch pan raz stracił.
To też była zabawna sytuacja.
No właśnie, pan dosyć swobodnie o tym opowiada, a ja nie widzę w tym absolutnie nic zabawnego.
Bardzo długa, wielowątkowa opowieść by z tego wyszła. W skrócie – dostałem w głowę, stojąc bokiem do piłki. W ogóle jej nie widziałem, że nadlatuje. A potem był tylko pisk w uchu. Nie słyszałem, co krzyczy do mnie kolega z boiska.
Na szczęście szybko przeszło. Grałem dalej.
A znokautowany przez piłkę pan kiedyś został?
Raz zgasło mi światło, ale też na chwilę. Na mistrzostwach świata w Niemczech to było. Nic poważnego.
Ryzyko zawodowe.
No właśnie, ryzyko. Połamane palce u dłoni, każde z kolan operowane po pięć razy. Jak można wrócić do sportu powiedzmy po czwartej operacji tego samego kolana? Jak można dalej się w to pakować?
No tak, trudno będzie to wytłumaczyć.
Najprościej – jeżeli coś się naprawdę kocha, to chyba nie patrzy się na cenę, nawet wtedy, jeżeli jest tak wysoka.
Przecież pan doskonale wie, że to będzie kiedyś bolało. Albo już boli.
Zaczęło boleć dopiero po zakończeniu kariery, naprawdę. Teraz mocniej odczuwam te lata spędzone na boisku. Zawsze byłem świadom ryzyka, które ponoszę. Wiedziałem, jak to pan określił, w co się pakuję.
Nie zmieniłbym żadnej decyzji, którą podjąłem.

"Nie płakałem. Czułem olbrzymią złość"

Pamiętam wasz mecz w Pekinie, przegraliście wtedy z Islandią, straciliście szanse na olimpijskie medale. To pana najtrudniejszy mecz w karierze?
Nie, najtrudniejszym był ten ostatni w karierze, z Wisłą Płock. Bo nie opuszczała mnie myśl, że to już koniec. Przez cały czas wiedziałem, że żegnam się z tym, co przez lata nakręcało mnie do życia. Z tymi emocjami, z tym kontaktem z kibicami, z tą całą wrzawą w trakcie spotkań. Był taki krótki przypływ emocji i wspomnień. Poleciały łzy, nie ukrywam.
Trudny moment, ale i ulga - nie trzeba iść na trening, zjeść można wszystko, kolejna kontuzja nie grozi.
Plusy i minusy, dokładnie. Runęła cała ta codzienna dyscyplina, której musiałeś przestrzegać, chciałeś jej przestrzegać, by uprawiać sport na najwyższym poziomie. A tu nagle możesz sobie pozwolić na zjedzenie czegoś słodkiego w ilościach wcześniej niemożliwych, co mnie cieszyło, bo słodycze bardzo lubię.
Widziałem, jak przed igrzyskami w Pekinie wróciliście z Bieleckim do hotelu w Szczyrku z pudłem pełnym ciastek. Sielski obrazek.
Ja tego nie pamiętam, ale jak najbardziej mogło tak być. Trening trwa półtorej do dwóch godzin. Ludziom, którzy nie mają ze sportem nic wspólnego, wydaje się, że to niedużo, że to żaden wysiłek. A to ciężka praca jest. Każdy potrzebuje chwili, żeby na przykład wyskoczyć na coś słodkiego. Oczywiście jeżeli może, bo są tacy, po których jedzenie ciastek widać.
A naprawdę na jedno ze zgrupowań przywiózł pan komputer stacjonarny?
Nieraz. Laptopów wtedy nie było, a ja miałem w komputerze gry. Kilku z nas bardzo lubiło wtedy grać.
Bielecki to przyjaciel?
Tak, zdecydowanie, bardzo dobre kontakty mamy. Nie tylko z Karolem. Z Grześkiem Tkaczykiem i Damianem Wleklakiem też kontaktujemy się właściwie codziennie. Przyjaźnie są podtrzymywane.
W Pekinie, po tej porażce z Islandią, niektórzy z was siedzieli na parkiecie i płakali. Trudno było w to uwierzyć. Co, twardziele i łzy?
Nie płakałem. Czułem olbrzymią złość, przede wszystkim na siebie, bo na kogo. W turnieju olimpijskim każdy ma jeden cel – medal. A prawda jest taka, że nasz zespół był wtedy naprawdę mocny.
Szkoda. Musieliśmy grać mecz o nic, o piąte miejsce.
A te miłe chwile, najmilsze? Przywołam jedną. Mistrzostwa świata 2009, Polska walczy o awans do półfinału, remis 30:30 z Norwegią. Czas dla rywali, końcowa syrena za 14 sekund, Bogdan Wenta mówi do was: "Przerywać, tylko spokojnie. Mamy dużo czasu".
Tak jak zawsze dostaliśmy informację z ławki, co robić. Wywalczyć piłkę, nieważne jak, ale ją zdobyć. Ja skupiałem się na tym, że najpierw muszę obronić strzał Norwegów, bo po wznowieniu to oni mieli przecież akcję. Bronić na szczęście nie musiałem, piłkę udało się wygarnąć.
Prawie przez całe boisko rzucił nią do bramki Artur Siódmiak.
Pamiętam, jak ta piłka leci, bardzo długo to trwało w mojej głowie. Wpadnie, nie wpadnie? Wpada, wygrywamy, mamy awans.
W szatni każdy przeżywał to indywidualnie. Radość była, ale z całą pewnością mogę też powiedzieć, że była i mobilizacja na kolejny mecz. Wygraliśmy, zrobiliśmy krok do przodu, pomogliśmy szczęściu, ale patrzeć trzeba było w przyszłość.
To kiedy polscy piłkarze ręczni znowu zapewnią nam takie emocje na tym poziomie?
Za pięć, sześć lat możemy mieć drużynę tak mocną, że walczyć będziemy o medal w imprezie rangi mistrzowskiej. Bardzo w to wierzę, naprawdę. Cierpliwości.
Autor: rozmawiał Rafał Kazimierczak / Źródło: eurosport.pl
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama