Popularne sporty
Wszystkie sporty
Pokaż wszystko

Rok od katastrofy helikoptera właściciela Leicester City. Wspomnienia strażaków

Emil Riisberg

30/10/2019, 11:21 GMT+1

To była rutyna. Vichai Srivaddhanaprabha odlatywał helikopterem ze środka murawy stadionu King Power po każdym meczu. Maszyna tajskiego właściciela Leicester City ostatni raz wzbiła się w powietrze wczesnym wieczorem 27 października 2018 roku, a kilka minut później doszło do katastrofy. Zginął on i czterech pozostałych członków załogi.

Foto: Eurosport

Vichai, bo tak mówili o nim wszyscy związani z drużyną, kupił Leicester City za 39 milionów funtów w 2010 roku, kiedy Lisy grały jeszcze na zapleczu Premier League. Wyciągnął klub z długów, po czterech latach wprowadził do elity, a po kolejnych dwóch zapisał jedną z najpiękniejszych kart w historii piłki - zdobył mistrzostwo Anglii. Żeby zobrazować dokonanie Taja i całej ekipy z trenerem Claudio Ranierim na czele warto przytoczyć ówczesne, przedsezonowe notowania bukmacherów. Ci za mistrzostwo dla Lisów płacili w stosunku 5000:1.

Zmianę zaczęli od filiżanki herbaty

Feralnego 27 października 2018 roku Leicester grało domowe spotkanie z West Hamem. Mecz rozpoczęty o 18.30 skończył się remisem 1:1, a przed 21 Vichai wraz z czwórką innych osób był już na pokładzie swojego niebieskiego śmigłowca. Maszyna rozbiła się kilka sekund po starcie na klubowym parkingu, wskutek awarii. Zginęli wszyscy.

W Leicester Fire and Rescue Service’s, jednostce straży pożarnej mieszczącej się nieopodal, wspomnienie tamtych wydarzeń wciąż jest tak żywe, jakby tragedia wydarzyła się wczoraj.

Do pracy mieli przyjść na 20. Spóźnił się tylko oficer dowodzący, który na zmianę w jednostce pędził prosto ze stadionu Leicester, takim był kibicem. Wszyscy wiedzieli jak jest, na kilkuminutowe spóźnienia nikt już nie reagował.
Wszystko toczyło się według dobrze znanego schematu - odprawa, filiżanka herbaty i sprawdzenie sprzętu. Zapowiadała się spokojna noc.

Mnóstwo zgłoszeń

Chwilę po 20.30 zawyły syreny. Czego dotyczy wezwanie, jako pierwszy dowiaduje się ten, który akurat znajduje się najbliżej drukarki. Tamtego dnia był to Dave Tennant. - Jednostkę mamy ledwie milę od stadionu, więc szybko byliśmy gotowi. Wyły syreny, a całe pomieszczenie rozświetliło się na niebiesko - wspomina.

- Kiedy stało się jasne, co to za wypadek, doskonale wiedzieliśmy, kto był na pokładzie. Wielu z nas jest wielkimi fanami Lisów. To było potężne uderzenie adrenaliny, szok - dodaje Nick Lack, inny ze strażaków.

W Leicester wszyscy wiedzieli, jak Vichai opuszcza stadion. Tennant widywał odlatujący helikopter ze swojego ogrodu w Wigston, kilka mil od stadionu. Zawsze pokazywał go trzyletniemu synowi. - Ten obraz wciąż jest żywy w mojej głowie. Przesiadywałem w ogrodzie i mówiłem do synka: zobacz, Leicester City leci - opowiada Tennant.


- Tamtego wieczoru spłynęło wiele zgłoszeń. To zwykle świadczy o tym, że do wypadku rzeczywiście doszło. Adres, który otrzymaliśmy, to King Power Stadium. Ale to ogromny obszar. Dotarliśmy kilka minut po wypadku, ale zupełnie nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie się udać. Czuliśmy spaleniznę, a kierowca wykrzykiwał nerwowo: dokąd mam jechać, dokąd mam jechać? Podpowiadałem, że w lewo, bo tam roiło się od ludzi, tam była też policja.

Bez znaczenia kogo ratują

W takim momencie nie ma znaczenia, kto był na pokładzie. - Po prostu wchodzisz w tryb pracy. Skupiasz się na zadaniu - masz przed sobą płonący helikopter, musisz go ugasić - opowiada kolejny ze strażaków Joe Robinson. - Trudno opisać emocje w takim momencie. To sytuacja, do której trudno przywyknąć. Ludzie, mający "zwykłą" pracę przyzwyczajają się do swoich obowiązków, a my uczymy się tego latami i nigdy nie jesteśmy gotowi na to, co zobaczymy - dodaje.
I kontynuuje: - Chcemy uratować wszystkich. Nie ma znaczenia, czy jest to właściciel klubu piłkarskiego, czy osoba bezdomna. Nie jestem fanem piłki. Rozumiem, co Vichai zrobił dla klubu i miasta, ale razem z nim na pokładzie były inne osoby, one też miały rodziny.
Załoga Leicester Fire and Rescue Service’s była gotowa ryzykować własne życie, by z wraku wyciągnąć ofiary katastrofy. Ale tam nie dało się zrobić nic, szansy na ratunek nie było żadnej.

Filantrop z miliardami na koncie

Srivaddhanaprabha miał 60 lat. Jego majątek był wyceniany na 3,8 miliarda funtów. Miał świetny kontakt z kibicami, utrzymywał też bliskie relacje z piłkarzami. Był znany jako filantrop, regularnie wspierający inicjatywy społeczne na terenie miasta. Finansowo pomógł miejscowemu szpitalowi, nie skąpił pieniędzy również na wydział medyczny tamtejszego uniwersytetu.
Wśród pięciu ofiar katastrofy sprzed roku była polska członkini załogi Izabela Lechowicz.
Autor: pqv / Źródło: eurosport.pl, bbc.com
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama