Popularne dyscypliny
Dyscypliny
Pokaż wszystko

Kozakiewicz: mamie ojciec wybił zęby po ślubie, bił ją i nas

Emil Riisberg

03/04/2021, 04:40 GMT+2

Władysław Kozakiewicz ze stadionów całego świata wspomnienia ma bajkowe. Tam dzielił i rządził latami. Kto wiedział, z jakim dramatem łączyło się całe jego dzieciństwo i dorastanie, jak wyglądała codzienność za zamkniętymi drzwiami w rodzinnym domu? W rozmowie z eurosport.pl mistrz olimpijski w skoku o tyczce z roku 1980 opowiada i o chwilach chwały, i o wydarzeniach najciemniejszych, tych

Foto: Eurosport

"Kozak" - ten pseudonim mówił wszystko, pasował do niego jak ulał.
Na przełomie lat 70. i 80. wieku XX bił się na skoczniach o wszystko, co najcenniejsze. W Moskwie złoto igrzysk zgarnął w konkursie historycznym, walcząc z samym sobą, z rywalami, a przede wszystkim z dziesiątkami tysięcy wygwizdujących go i obrażających kibiców. To wtedy pokazał im w odpowiedzi - mówiąc wprost, bez niepotrzebnego owijania w bawełnę - "wała". A nawet "wały" dwa.
Szczery do bólu był zawsze, co w PRL-u oznaczać musiało kłopoty, te potężnych rozmiarów. Wylądował w końcu w Niemczech, tych Zachodnich, w ojczyźnie zostając zdrajcą, a nawet - tak, tak - potomkiem Goebbelsa. Takie czasy.
Z telewizji znał go każdy - uśmiechniętego, zadowolonego z kolejnej wygranej. Tragedii skrytych za tych uśmiechem nie brakowało.

"Dokwaterowano nam kilku żołnierzy Armii Radzieckiej"

RAFAŁ KAZIMIERCZAK: Skąd ten Kozakiewiczius? Miał pan kiedyś takie nazwisko wpisane w dokumentach?
WŁADYSŁAW KOZAKIEWICZ: Nie, czasami tylko tak żartuję, bo równie dobrze nazywać mógłbym się właśnie tak. Urodziłem się w roku 1953 w Solecznikach, tam, gdzie moja mama. Ona w czasach, kiedy były to ziemie polskie, ja już na terytorium ZSRR. A teraz to Litwa.
Jako sportowiec skakałem w Wilnie w międzypaństwowym meczu Polska, NRD, ZSRR, wtedy wyczytywano mnie oczywiście Kozakiewiczius. W dokumentach zawsze byłem jednak Kozakiewicz.
Dwa lata temu byłem na Litwie, w Solecznikach właśnie. Zaproszony zostałem. Zrobiono mnie honorowym obywatelem miasta, hala sportowa nosi moje imię. Aż się wzruszyłem.
Dom rodziny przetrwał?
A skąd. Niespodzianki za to nie zabrakło. Proszę sobie wyobrazić, że tę halę wybudowano 20, no, może 30 metrów od miejsca, w którym stał. Może trzeba zapytać o własność, postawiłbym sobie domek i czasami tam wpadał.
Te Soleczniki to był pana cały świat.
Mieszkaliśmy tuż obok żwirowni. Ojciec ileś tam morgów ziemi miał, nie za dużo. Zboża nie, ale krowę i świnie tak, na swoje potrzeby. Więcej pamiętam z opowiadań, bo wynieśliśmy się stamtąd w 1957 roku, kiedy miałem cztery lata.
Za dziewczynkę mnie brano, bo jak każde dziecko biegałem w jakiejś zgrzebnej koszulinie. Butów to chyba nikt z nas nie widział. Tam nikt nie był bogaty. Ojciec miał troszkę smykałki i nauczył się szyć - spodnie, czasami nawet marynarkę. Jedynym krawcem w okolicy został, więc zaczęło nam się powodzić troszkę lepiej. Jak spalił się pierwszy dom, to postawił drugi.
Jak to "spalił się dom"?
No dobrze, wprost powiem - sąsiad go podpalił.
Słucham?
Ojciec był czerstwy cham, zdrowy chłop, to w pysk by nie dostał od nikogo, takich odważnych nie było. O coś się tam z sąsiadem kłócił, przy wódce to już na całego. A pili wszyscy. I dom spłonął. Ten nowy był taki, jakie się wtedy budowało - w jednej części izba, w drugiej stodoła. Życie jak w "Konopielce". Jak podłączyli prąd, to nikt w okolicy nie chciał go mieć, u nas też.
Soleczniki są piękne. Przyjeżdżał tam Piłsudski, poeci, hrabiostwo. No przepiękne.
Jako repatrianci przenieśliście się stamtąd do Gdyni. Pan mówił z wileńskim zaśpiewem, co koledzy wyszydzali, "Ruskiem" pana nazywali.
Tak, nie znosiłem, gdy tam za mną krzyczeli. Zaśpiewu na szczęście w miarę szybko się pozbyłem.
Wie pan, już jako dziecko nie przepadałem za ZSRR, a potem to nie było już o czym mówić. Z życia to się wzięło. Do domu w Solecznikach dokwaterowano nam kilku żołnierzy Armii Radzieckiej, razem z nami mieszkali. Mieli pilnować, ale czego lub kogo, to już nie wiadomo.
W Polsce przez lata naoglądałem się tej komuny. Było jak tam, na Wschodzie - równo, ale biednie. Wystarczająco, żeby egzystować, nie umrzeć z głodu, nic więcej. Po raz pierwszy wyjechałem na Zachód kiedy miałem 16 lat, do RFN-u. To był szok.
W roku 1970 był pan świadkiem masakry robotników w Gdyni.
Stocznię im. Komuny Paryskiej widzieliśmy z naszej szkoły, Technikum Gastronomicznego. Kiedy usłyszeliśmy strzały, dopadliśmy do okien. Szli stoczniowcy, tłum.
Nagle syrena w szkole, każą nam iść do domów.
Iść do domów? W takiej sytuacji wysłali uczniów na ulice?
Dokładnie tak, "idźcie do domu, bo wojna". I znaleźliśmy się w tym tłumie. Leciały kamienie, filmowano nas, robiono nam zdjęcia. Milicja stała w bocznej ulicy, a w pewnym momencie ruszyła do ataku. Znowu strzały. Przysięgam, z dziesięciu metrów obok mnie jakiś człowiek padł. Gonili wszystkich, gaz unosił się w powietrzu, piekło w oczy.
Późno już było, kiedy dotarłem do domu. A milicja szła potem od klatki schodowej do klatki i do każdej wrzucała granaty gazowe.
Prawie 17 lat wtedy miałem, dopiero co skończone.

"Napisał, że jestem bękartem, a nie jego synem"

Panie Władysławie, nie uciekniemy od tego tematu. W pana domu panowała groza - wódka, bicie, wręcz katowanie. Od ojca dostawał pan, dostawali pana brat i siostra, bita była też mama.
Mama była przez niego bita najbardziej, niestety.
Co mam powiedzieć? Wyszła za niego mając 16 lat. Cała jej rodzina cieszyła się z tego, że jedna gęba do wykarmienia mniej, tak to wtedy wyglądało. Wydali ją za mąż, bo to krawiec, dobrze będziesz miała. A to był największy skurkowaniec. Najgorszy facet, jakiego można sobie wyobrazić.
Bił, obojętnie za co. Jak krowa nie chciała iść, to brał kołek i napierdzielał biedne zwierzę po łbie. Nie to, że w szkodę wlazła, katował tę krowę za to, że nie szła tam, gdzie on chciał. Do krwi, uderzeniami tego kołka łamał jej rogi.
No i co, w domu zachowywał się tak samo. Po ślubie... Jest zdjęcie, mama taka młodziutka, nie wiem, z 18 lat może, widać, że już nie ma zębów. Powybijał jej.
Muszę ochłonąć, przepraszam...
Trudno to wyjaśnić, jakaś psychologiczna sprawa. To były czasy, w których ojciec w domu był najważniejszy, w każdej rodzinie. Na ojca nie można było krzywo spojrzeć, a podnieść rękę... Do głowy to nie przychodziło.
Nic nie można było zrobić?
Sąsiedzi wszyscy go lubili. Uwielbiali, bo z nimi pił. A w domu robił, co chciał. W piątkę mieszkaliśmy na 36 metrach kwadratowych, to gdzie tam uciec? Co mogłem zrobić, skoro miałem dziesięć czy dwanaście lat? Mój brat Edek był o pięć starszy, dostawał mocniej ode mnie. A był sportowcem, to z nim i dzięki niemu poszedłem na pierwszy trening. Stawaliśmy w obronie mamy, pewnie, ale zawsze kończyło się tym, że bił i ją, i nas. W furię wpadał.
Postawił się pan w końcu?
Ze 20 lat miałem, mniej więcej od dwóch nie mieszkałem już z rodzicami. Edek też nie. Kiedy był już pełnoletni, ojciec nie wpuścił go do mieszkania, bo nie przyszedł na 19, spóźnił się o ileś tam minut. Taki panował rygor. Siostra w ogóle nie mogła wychodzić, ze szkoły wracała prosto do domu. Ona na szczęście dostawała najmniej, bo dziewczyna, ale też dostawała.
Edek przespał się wtedy na schodach i tyle go widzieliśmy, do domu już nie wrócił, przeniósł się do hotelu stoczniowego.
Ojca nie pchnąłem, nie uderzyłem. Oświadczyłem, że więcej na mamę ręki nie podniesie. Zdziwił się, że coś takiego mogę powiedzieć.
Pomogło?
Pomogło, trochę zaczął jednak myśleć. Do mnie napisał kilka zdań, a on cztery klasy skończył - że nie jestem jego synem, tylko bękartem, że nie chce mnie więcej widzieć.
Do mamy oczywiście przychodziłem. Już był ostrożniejszy, ale wciąż potrafił uderzyć. W jednej z takich sytuacji zapowiedziałem, że jeszcze raz, a z podłogi już nie wstanie.
Zapytam - pan go w jakiś sposób i tak kochał?
Gdzie tam. Ja się go bałem.
Wybaczył mu pan?
Nie. Nigdy. Nigdy nie byłem na jego grobie. Istnieje jakaś granica. Moja mama, najwspanialsza, najukochańsza kobieta, była tu u mnie w Niemczech, kiedy nadeszła wiadomość, zresztą 8 grudnia, w moje urodziny, że ojciec nie żyje. Powiedziała jedno słowo - nareszcie. To proszę sobie wyobrazić ten ból i cierpienie.
Prawdopodobnie nigdy go nie kochała, może w dniu ślubu. Bała się go, jak my potem. W tamtych czasach, w stronach, z których pochodziliśmy, mąż i ojciec był najważniejszy. Rodzina co tydzień do kościoła, a potem gorzała.

"Załatw jakąś aspirynę, bo łeb mi pęknie"

Pan alkoholu unikał?
Bardzo poważnie traktowałem to, że jestem sportowcem, a sportowiec nie pije i nie pali. W technikum nie paliłem w klasie jako jedyny. Do matury uczyliśmy się w siedmiu, zawsze jakaś kolacja była, czasami z butelczyną. Koledzy sobie popijali, a mnie nawet nie częstowali, bo wiedzieli, że rano mam trening.
Wyjątki się zdarzały. Jacek Wszoła budził przecież pana na stadionie Skry.
O, ale wtedy to ja już byłem stary byk, w światowej czołówce, czasami trzeba było odreagować.
W 1977 na Skrze w Warszawie zorganizowano półfinał Pucharu Europy, dwudniowe zawody. Pierwszego Jacek przegrał w skoku wzwyż.
Nie przegrał, a drugie miejsce zajął, za Carlo Thraenhardtem.
No tak, ale dla Jacka to drugie miejsce było porażką, dramatem jakimś. Tak siedzieliśmy u niego w mieszkaniu, ja z moją Anią, on ze swoją Krysią, i bardzo mocno się martwiliśmy. Cholera, przegrać z Thraenhardtem rzeczywiście nie można.
Zapytałem Jacka, czy ma coś na ten smutek. No miał, w barku. I zaczęliśmy próbować, coraz mniej się tą porażką martwiliśmy. Rano wstaję, a tu okrutny kac, do dzisiaj go czuję. Skakanie zaczynałem wtedy później od innych, od wyższych wysokości, ktoś tam od 4,40, ja od 5,30. Rozgrzałem się, oczywiście, odmierzyłem rozbieg. Do Jacka mówię: "załatw jakąś aspirynę, bo łeb mi pęknie". Załatwił, połknąłem i poprosiłem, żeby obudził mnie przy 5,10. I poszedłem spać na materacu po przeciwnej stronie rozbiegu.
Przybiegł przy 5,20, że już późno. Głowa boleć przestała, 5,30 pokonałem w pierwszej próbie. Potem 5,50. Potem 5,66, czyli rekord Europy. Atakowałem i rekord świata, niewiele zabrakło.
Brzmi dobrze, ale nie polecam.
Wszoła mi zdradził, że coraz częściej tematem waszych rozmów niestety bywa zdrowie.
Wiadomo, a teraz, w tej pandemii, to już w ogóle. Roczników nie oszukamy, lat spędzonych w sporcie też nie.
W październiku miał pan dwie operacje jednego barku w tydzień.
Pierwsza się nie udała, prawy bark nadal wylatywał po kilkanaście razy dziennie, musiałem go podtrzymywać. Naprawiany był już wcześniej, bo i 2004, i w 2012 roku.
Rozumiem, że to pamiątka po karierze?
Tak jest. Od tego 2004 bark jest sztuczny, ale okazuje się, że i on się psuje. Panewka nawala. Egzystuję normalnie, nie opierniczam się, jak coś trzeba zrobić, to robię. Zawsze powtarzam, że to sztuczny bark, więc nie boli. I faktycznie - bólu nie odczuwałem, tylko coś tam skrzypiało, chrupało i przeskakiwało. Teraz jest w porządku, choć troszkę odstaje do przodu. W marynarce nic niepokojącego nie widać. Najważniejsze, że działa.

"Medal w Moskwie mogła mi wręczyć nawet wiedźma"

Konstantin Wołkow - nie przepadał pan za nim, zdaje się, że z wzajemnością.
On był Rusek, taki typowy z tamtych czasów, młody, bojowy, ZSRR jest najlepsze i koniec.
Pierwszy raz skakaliśmy w jednym konkursie w Meksyku. Przegrał tam ze mną straszliwie, na dodatek wygłupił się, bo po trzech zrzutkach chciał jeszcze czwartej próby na tej samej wysokości, dla siebie, tak to tłumaczył. No jak dla siebie, w oficjalnych zawodach, które trwają? Wszyscy go obśmialiśmy.
Odgrażał się, że jak przyjedziemy do Moskwy, to on nam pokaże. A pokazuj sobie.
Myśmy czasami siedzieli razem w jakimś gronie, szerszym, gadaliśmy, ale fakt, nie przepadaliśmy za sobą. On nie był lubiany, bo cała reszta tyczkarzy właściwie się przyjaźniła.
Po karierze pan go kiedyś spotkał?
Nie, na facebooku zamieniliśmy kilka zdań, dołączył do jakiejś dyskusji. To wszystko. On dalej nie może przeboleć, że w tej Moskwie przegrał. Napisał mi, że miałem jakąś specjalną, zabronioną przepisami tyczkę. No ludzie - na igrzyskach, w Moskwie, u niego!
Historia tamtego finału olimpijskiego jest doskonale znana, wszyscy byli wtedy na Łużnikach przeciwko panu.
Nie tylko przeciwko mnie, wrogiem był każdy, kto nie swój. Otwierali bramę, by w konkurencjach rzutowych wiatr pomagał ich zawodnikom, stosowali te brudne zagrywki.
W tyczce miał wygrać Wołkow. I tyle. A nie wygrał.
Zapytam dosadnie - "wały" były dwa?
Tak jest, dwa.
Spontaniczna decyzja czy precyzyjnie zaplanowane działanie?
Spontaniczność totalna, nic w głowie na ten temat wcześniej nie miałem. Nie jechałem na stadion z zamiarem protestowania przeciwko komunie. Jechałem tam po to, by wygrać. A okazało się, że kiedy staję na rozbiegu, Ruscy zaczynają przeraźliwie, ale to przeraźliwie gwizdać.
W lekkoatletyce takiego zachowania nie było i nie ma, do dziś. Zawodnikowi albo klaszcze się w rytm rozbiegu, co ma im pomóc, albo siedzi się i ogląda, na pewno nie przeszkadza. Niech gwiżdże 50 tysięcy - i tak można dostać miękkich nóg. Nie ja. Byłem mocny, przekonany, że jestem dobry. Najlepszy.
Pierwszy "wał" był dla tych gwiżdżących?
Dokładnie tak, po 5,70.
Drugi dla kogo?
Skakałem przed Wołkowem. On zostawił sobie ostatnią próbę na 5,75, po dwóch strąceniach na 5,70. A tu ja pokonuję i to 5,75. Drugi był zatem bardziej dla Wołkowa, że teraz to mi może...
Miał pan złoto, Wołkow z Tadeuszem Ślusarskim ex aequo zajęli drugie miejsce. Na euforii dał pan jeszcze radę wysokości 5,78, czyli pobił pan rekord świata. A trzeciego "wała" nie było.
Wtedy to ja już nie wiedziałem, gdzie jestem, z tej euforii właśnie.
A wie pan, że przy próbach na 5,78 Rosjanie nie przestawali gwizdać, chociaż ich zawodnik już przegrał, konkurs był już rozstrzygnięty? Oni nie chcieli zobaczyć na własne oczy takiego wydarzenia. Mogę śmiało powiedzieć, że jestem jedynym człowiekiem w historii, który ustanowił rekord świata i został za to wygwizdany.
Na tym nie koniec, hymn grano panu przecież przy pustych trybunach.
Skok o tyczce zakończył się jako ostatnia konkurencja dnia. Wszystkie procedury przeciągano potem w nieskończoność, konferencję prasową, badania antydopingowe - trzymano i trzymano nas w tych katakumbach stadionu. A milicja w tym samym czasie ganiała polskich kibiców po trybunach, żeby nie zostali na dekorację. W efekcie zostało z kilkadziesiąt osób, cholera wie, kto to był. Złapali jakiegoś działacza MKOl-u z Afryki, który już przysypiał, i to on wręczał nam medale.
Kichałem na to, w dupie z tym, pies ich trącał. Złoto było moje, stąd w czasie hymnu uśmiech od ucha do ucha. Ten medal mogłaby mi wręczać nawet jakaś wiedźma, powiedziałbym do niej "dawaj, szybciej, chcę go już mieć na szyi".
Pusto było, ciemno, ale zapewniam, że i tak przyjemnie.

"Niemiec spod Wilna? Dajmy spokój"

Zdrajcą pan w końcu został. Cytuję - niemiecką gnidą.
Pierwsze to określenia z polskich mediów, drugie z listów od rodaków. W tych listach nazywano mnie jeszcze folksdojczem i potomkiem Goebbelsa.
W latach 80. narastał pana konflikt z Polskim Związkiem Lekkiej Atletyki. Aż doszło do wybuchu.
Zostałem zdyskwalifikowany w roku 1984. Pytam się - za co?
Myślałem, że pan to wytłumaczy.
Ale ja nie wiem za co, do dziś. Igrzyska w Los Angeles Polska zbojkotowała, w zamian zafundowano nam Spartakiadę, znowu w Moskwie. Ktoś nazwał te zawody Igrzyskami Dożynkowymi. Kazali nam tam skakać, to pokonałem pierwszą wysokość i poszedłem sobie ze stadionu.
Zdyskwalifikowano mnie na pół roku, po prostu wyrzucono z pracy, nie mogłem startować w mityngach, odebrano mi stypendium.
Wymyśliliśmy z żoną, że pojedziemy do Niemiec, góra na sezon. Tam będę skakał, bo co ci polscy działacze mogą mi zrobić.
Czyli nie uciekał pan z Polski, żeby zostać Niemcem?
Jakie uciekać, jakim Niemiec? Niemiec spod Wilna? Dajmy spokój.
Wcześniej usłyszałem w PZLA, że po zakończeniu dyskwalifikacji będę musiał skoczyć 5,70, żeby mieć szansę na start w jakichś zagranicznych zawodach. A o wyjeździe i tak decydować będą działacze. Ja byłem wtedy numerem dwa albo trzy na świecie, bo pojawił się już Siergiej Bubka, więc tak rozmawiać nie chciałem. Nazdobywałem dla Polski medali, że starczyłoby na następnych 20 lat, zapracowałem na nazwisko, dostawałem imienne zaproszenia na największe mityngi, a oni do mnie tak? Pierdzielę was.
Napisałem pismo, że rezygnuję ze współpracy z PZLA.
To prawda, że 40 procent waszych zarobków z mityngów przekazywać musieliście do związku, choć tam nie wiedziano, ile dokładnie dostajecie za start?
To się zaczęło ze dwa lata wcześniej, najpierw było 20 procent, potem doszło do 40. Ja musiałem im oddawać nie mniej niż 200 dolarów. I tak każdy zawodnik, to można sobie wyobrazić te kwoty.
Małgorzata Dunecka biegała na 400 metrów, zapraszano ją, opłacano podróż i hotel, ale startowego już nie dostawała. A i tak chcieli od niej te 200 dolarów. Takie to było mądre przepisy, tak sobie jakiś działacz wymyślił.
Teraz nikomu nie zabraniają wyjeżdżać do zagranicznych klubów. Lewandowski zarabia w Bayernie, Świątek w turniejach na całym świecie, niedawno Radwańska. Jest tak, jak być powinno.
My spakowaliśmy się i pojechaliśmy do RFN-u, gdzie miałem najwięcej znajomych.
Gdyby tych znajomych miał pan w Austrii czy Szwajcarii, to pojechalibyście tam?
Naturalnie.
Jako pierwszy zdyskwalifikował mnie mój klub, Bałtyk Gdynia. Potem PZLA, międzynarodowo. I zaczęła się w kraju ta cała nagonka, że zdrajca, że azylant. A ja nie wystąpiłem o żaden azyl. Chciałem poskakać, zarobić i wrócić do kraju.
W Polsce wymyślono, że niby nie zapłaciłem jakichś podatków, zaczęto nakładać kary czy procenty, z iluś tam set tysięcy zrobiły się miliony, na koniec 22, w dwa miesiące. Odebrano mi wszystko - własnościowe mieszkanie w Gdyni i konta bankowe. Wszystko. A należała do mnie 1/8 kamienicy. Okazało się, że w tamtej Polsce wolno było wszystko. Zresztą teraz też wolno.
To po cholerę miałem wracać? Ofertę złożył mi klub z Hanoweru. Dali pensję, dali mieszkanie, a nawet dwa, bo później przyjechała jeszcze siostra żony.
Dali mieszkanie i pana szwagierce?
Tak jest. Bardzo chcieli mnie w tym klubie. Wolność miałem absolutną.
A obywatelstwo, dostał pan przecież to niemieckie?
Sprawę poruszył klub, bo sprawa wyglądała tak - mogłem startować w zawodach komercyjnych, ale w ważnych dla nich mistrzostwach kraju już nie. Ich lekkoatletyczny związek zapytał, czy chcę tam zostać. Wygrzebali, że rodzina żony pochodzi z Niemiec, dziadkowie urodzili się gdzieś pod Duesseldorfem. I Ania dostała obywatelstwo. A ja, z racji tego, że byłem jej mężem dłużej niż pięć lat, też je dostałem.
Małżeństwem jesteśmy cały czas, mieszkamy pod Hanowerem. Po zakończeniu kariery byłem nauczycielem WF-u. Spokojne życie.
Ja przez Polskę zostałem oszukany, okłamany i obrabowany, ale moje serce jest tam. Nic tego nie zmieni.
Autor: rozmawiał Rafał Kazimierczak / Źródło: eurosport.pl
dołącz do Ponad 3 miliony użytkowników w aplikacji
Bądź na bieżąco z najnowszymi newsami, wynikami i sportem na żywo
Pobierz
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama