Popularne sporty
Wszystkie sporty
Pokaż wszystko

Lekkoatletyka - Paweł Fajdek i Szymon Ziółkowski rozpoczynają współpracę. Cel - igrzyska w Tokio

Emil Riisberg

07/11/2020, 05:29 GMT+1

Bujany fotel, koc, herbata bez rumu lub z nim i kot na kolanach - o takiej sielance Szymon Ziółkowski myślał, kiedy latał z zawodów na zawody jak świat długi i szeroki, do domu wpadając tylko po to, by przepakować walizkę. A tu masz, na sportowej emeryturze, niespodziewanie także dla siebie, został właśnie trenerem. I znowu ruszył w drogę. Cel jest jeden - pomóc Pawłowi Fajdkowi w dostaniu się na

Foto: Eurosport

- Koty są już cztery - opowiada Ziółkowski. - Spokojnie, nigdzie nie uciekną. Zaczekają. Stanąłem przed wyzwaniem, a wyzwania oprócz spokoju też są w życiu potrzebne. Podjąłem rękawicę.
W sporcie nazywanym lekkoatletyką mowa jest o wadze absolutnie ciężkiej. Panowie są specjalistami, tymi wybitnymi, od rzutu młotem, czyli ważącej 7 kilogramów z kawałkiem kuli na metalowej lince. Obaj rekordy życiowe w ciskaniu tym żelastwem mają imponujące, grubo przekraczające 80 metrów. To dużo, bardzo dużo, proszę uwierzyć na słowo.
Przed ich stadionowymi dokonaniami - co tu dużo mówić czy pisać - z wrażenia można przysiąść. Kiedy w roku 2000 roku Ziółkowski leciał na igrzyska do Sydney, jako 24-letni młodzieniec, żartował, że w tej dalekiej Australii chce zrobić sobie zdjęcie - o selfie wtedy nikt nie słyszał - z kangurem i misiem koala. I tyle, nic więcej. Zrobił z misiem i z kangurem, a przy okazji zgarnął złoto.
Potem dorzucił do tego jeszcze tytuł mistrza świata i dwa wicemistrzostwa.
Młodszy o lat 13 Fajdek mistrzem świata zostawał już cztery razy. Tak jest, panie i panowie - cztery. Koncertowo zawalał za to igrzyska. Na tych w Londynie, w roku 2012, spalił trzy próby w eliminacjach. I mógł wracać do domu. Wściekł się bardzo - na siebie, bo na kogo? W 2016 w Rio wszystko, ale to wszystko wskazywało na to, że nie zagrozi mu nikt. To do niego należało 10 najlepszych wyników sezonu na świecie, to on był dominatorem i hegemonem.
A jednak. Kibice na długo zapamiętali tę scenę - Fajdek leży na tartanie, z twarzą ukrytą przed całym światem. Właśnie zawalił eliminacje do najważniejszego konkursu życia, rzucając jak na zwolnionych obrotach, uzyskał skromne 72,00 m. Był w szoku. Płakał.
Przed zbliżającą się rywalizacją olimpijską w Tokio po pomoc zgłosił się zatem do starszego kolegi, choć w początkach znajomości panowie za sobą nie przepadali - wiadomo, rywalizacja, młody zaczyna bić mistrza. Fajdek podkreśla jednak, że Szymon był dla niego wzorem, od samego początku.
- To normalne, że początkujący zawodnik wpatrzony jest w tego najlepszego, czy to w kraju, czy na świecie. A tak się złożyło, że na świecie najlepszy był Szymon. Znamy się chyba od 2008 roku. Wcześniej być może mnie kojarzył, a ja oglądałem go w telewizji. Na żywo pierwszy raz go zobaczyłem w roku 2001, kiedy do mojego Żarowa przyjechała grupa lekkoatletów, wśród której był i on. Od tego zaczął się u nas rzut młotem, bo trenerka postanowiła, że właśnie to będziemy robić - wspomina.

300 kilogramów na barkach

Współpraca, ta prowadząca do Tokio, zaczęła się od wysłanej przez Fajdka wiadomości. Z uprzejmym zapytaniem. Ziółkowski zaczął się zastanawiać, w okolicznościach mniej więcej tych wymarzonych, z kotem na kolanach. Wyzwanie wyzwaniem, czekał go jednak skok na wodę bardzo głęboką. Trenerem nigdy nie był, co najwyżej służył radą i dobrym słowem, jako konsultant. A to zupełnie inna bajka.
Wyjaśnia, dlaczego propozycję przyjął:
- Z Pawłem historia jest taka, że ja rzucać uczyć go nie będę, bo on robić potrafi to doskonale. To młociarz ukształtowany, któremu potrzebny jest co najwyżej szlif. Mało mamy trenerów, którzy sami byli zawodnikami na tym najwyższym poziomie, którzy na sobie przetestowali to, co proponują potem innym. A ja jestem praktykiem, nie teoretykiem. Doskonale wiem, co znaczy mieć na barkach sztangę ważącą 300 kilogramów. Wiem, co znaczy rzucić dziennie młotem i 100 razy. Wiem, co po takim treningu może boleć. A boli, oj, bardzo boli.
Tłumaczy Fajdek:
- Chodzi o to, żeby unikać kontuzji, mieć jak największy komfort przygotowań. Jestem w takim wieku, że na nowo musze się uczyć swojego organizmu. Skoro mogę korzystać z wiedzy kogoś bardziej doświadczonego, który przez to wszystko przechodził, to dlaczego miałbym tego nie zrobić. Ktoś, kto nigdy nie rzucał młotem nie będzie miał pojęcia, co się ze mną dzieje i o co mi chodzi. Szymon to wie. On te drzwi już otwierał, po co ja mam je teraz wyważać.
Do przegadania panowie na pewno mają jedno - zajęcia z psychologiem. Ziółkowski jest na tak, jak najbardziej, Fajdek niekoniecznie. Bo na rozmowach już bywał, bo dowiedział się, że jest z niego typ hazardzisty, czyli w sporcie za bardzo nie da się mu pomóc, bo kiedy przychodzi co do czego, to na stadionie i tak zostaje sam.
- Nie oznacza to, że mówię "nie". Zobaczymy. Jeżeli będę czegoś potrzebował, na pewno sam o to poproszę - zapewnia.



"Bywam tak wkurw******, że głowa boli"

"Jestem zawodnikiem z charakterem, nie mogę się podporządkować w stu procentach w sprawach, w których uważam, że ktoś nie ma racji. A trening z panem Cybulskim w zasadzie polega na wykonywaniu poleceń. Trochę na zasadzie: aport! Ja tak nie potrafię. Ja nie aportuję".
To cytat sprzed kilku lat, z Ziółkowskiego, długo po tym, jak zerwał współpracę z trenerem Czesławem Cybulskim, który doprowadził go do sukcesów rozmiarów ogromnych. Potem pod okiem tego szkoleniowca pracował i Fajdek. Zakończyło się - a jakże - rozstaniem.
- Tak, trzymając się tamtego sformułowania wiem, że Paweł też nie będzie aportował. I bardzo dobrze, rozumiem go doskonale właśnie dlatego, że sam przez coś takiego przeszedłem - twierdzi Ziółkowski. - Ja uważam, że jeśli rację ma trener, to na pytania zawodnika i tak powinien odpowiadać. Tłumaczyć, wyjaśniać, przekonywać. Nie może być tak, że "masz to zrobić i już". To nie jest argumentacja trafiająca do myślącego człowieka, poświęcającego dla sportu zdrowie. Ode mnie Paweł nie usłyszy, że ma coś zrobić, "bo tak".
Obaj przyznają, że charaktery mają trudne, nawet bardzo. Bezkompromisowi są, w język się nie gryzą.
Mówi Fajdek:
- Szymon wie, że egoizm to w sporcie coś naturalnego, dobrego, przydatnego. Jeżeli mu powiem, że na trening muszę iść sam, bez niego, bo taką mam potrzebę, to on na pewno to zrozumie i uszanuje. Karierę mam jedną, chcę ją wykorzystać jak najlepiej.
Mówi Ziółkowski:
- Bywam tak wkurw******, że głowa boli, czasami nie potrafię dogadać się sam ze sobą. Szefa w naszym związku nie będzie, do Tokio jedziemy na tym samym wózku, choć znając siebie i Pawła wiem, że kur** polecą nie raz. Nie mam z tym problemu. Byłem w polityce, zobaczyłem, że sprawy ustalone za ministerialnym biurkiem w Warszawie zupełnie inaczej wyglądają w terenie. W sporcie pewne rzeczy ustalone przez trenera teoretyka też inaczej wyglądają na stadionie. A ja nie siedzę za biurkiem, ja jestem działaczem terenowym.

Skinhead z musu, nie z wyboru

Kiedy Fajdek współpracował z Cybulskim, trener - wtedy pan już po osiemdziesiątce - zaznaczał, że nie lubi mężczyzn zarośniętych, a tych wytatuowanych nawet bardziej. Tak bardzo, że patrzeć na nich nie może. Jego zawodnik zapuścił potężną brodę, wytatuował znaczną część potężnego ciała, kolczyki i inne ozdoby powsadzał w uszy, a nawet w język. Irokeza miewał.
Ziółkowskiemu to nie przeszkadza, nic a nic. Ma to gdzieś. - To nie jest mój chłopak czy moja dziewczyna, nie musi mi się podobać - wyjaśnia. - Irokeza też bym może zapuścił, ale nie dam rady, choćbym bardzo chciał. Ponad 20 lat fryzurę mam, jaką mam, z musu tym skinheadem jestem, nie z wyboru. Paweł ma trenować, rzucać tym młotem jak najdalej. A czy robić to będzie z kolczykiem w uchu, czy gdzie indziej? Jeżeli tak chce, to proszę bardzo. Dlaczego nie.



Autor: Rafał Kazimierczak / Źródło: eurosport.pl
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama