Popularne sporty
Wszystkie sporty
Pokaż wszystko

Lekkoatletyka - Od choroby po trzy olimpijskie złota. Historia Wilmy Rudolph

Emil Riisberg

17/10/2020, 04:10 GMT+2

Wielkie, przerażone oczy. Czteroletnia dziewczynka nie wierzy w to, co właśnie usłyszała. Jak to "być może nigdy nie będzie chodzić"? To niemożliwe, przecież ona chce ganiać po podwórku z innymi dziećmi, wspinać się na drzewa, robić dokładnie to, co dzieci robić powinny. - Nie przejmuj się, poradzimy sobie - rzekła jej mama. Posłuchała jej. Wilma Rudolph wyrosła na mistrzynię olimpijską. Potrójnie

Foto: Eurosport

Nigdy nie można się poddać, choćby nie wiem co. Nigdy. Tak sobie powtarzała. Potem - już po latach i tych gigantycznych sukcesach, na które zapracowała - powtarzała to także innym. Ona była przykładem. Inspiracją. Nadzieją.
Kiedy wyzdrowiała, urosła i zaczęła zachwycać na stadionach całego świata, w mediach zaczęto ją nazywać Czarną Gazelą. Tak, tę dziewczynkę, która dzieciństwo spędziła w łóżku, często szpitalnym.
"Nie mrugajcie, bo przegapicie jej bieg" - reklamowano jej starty wszędzie tam, gdzie się pojawiała.
Patrząc na Wilmę Rudolph w akcji - wysoką, długonogą, pewną siebie kobietę - nikt by się nie domyślił, jaka historia za nią stoi. Ile było w niej i walki, i bólu.
Nie można się poddać. Nigdy. Naprawdę.

"Zawsze kombinowałam, jak się pozbyć tego żelastwa"

Na świat przyszła 23 czerwca 1940 roku w St. Bethlehem, stan Tennessee, jako ważący dwa kilogramy wcześniak. Była dwudziestym z 22 dzieci ojca, pana Eda, z dwóch małżeństw.
Niestety, choroby dopadały ją jedna za drugą, wszystkie bardzo poważne, w tamtych czasach śmiertelne - szkarlatyna, krztusiec, ospa wietrzna, odra.
Przeżyła.
Kiedy miała cztery lata, stwierdzono u niej polio - nazwa obowiązująca obecnie to ostre nagminne porażenie dziecięce - często oznaczająca kalectwo. To wtedy usłyszała te okrutne słowa lekarza: "być może już nigdy nie będziesz chodzić".
- Oczywiście, że będziesz - obiecała jej rozeźlona mama, pani Blanche. Walczyły.
Kiedy Wilma mogła już wstawać z łóżka, na lewej nodze, w której nie odzyskała sprawności, założono jej metalowy stelaż. Dzień i noc z tym żelastwem. - Zawsze kombinowałam, jak się go pozbyć - wspominała. W domu zawsze było wystarczająco sióstr i braci, by któreś z nich zauważyło, że Wilma znowu cisnęła stelaż w kąt i próbuje kuśtykać bez niego. Codziennie ktoś masował jej chorą nogę, rąk do tego było kilkadziesiąt. Dwa razy w tygodniu mama jechała z nią do szpitala w Nashville na rehabilitację. 70 km w jedną stronę, w tylnych rzędach autobusu, na miejscach przeznaczonych dla czarnych, bo czasy pod względem segregacji rasowej wciąż były ponure.
Stało się - jako dziewięciolatka Wilma wreszcie mogła się od tego żelastwa uwolnić. Zaczęła chodzić, zaczęła biegać. Była wolna, wreszcie. Jeden z braci zawiesił na ścianie drut zakręcony w obręcz i zaczęli grać w koszykówkę.
- Chciała rywalizować z chłopakami, obojętnie w czym - opowiadała pani Blanche.
Postępy robiła tak ogromne, że szybko przyjęto jej do szkolnej drużyny, gdzie trener Clinton Gray nadał jej pseudonim "Komar" - bo wszędzie było jej pełno. Kiedy w jednym meczu rzuciła 49 punktów i została powołana do reprezentacji stanu, na scenę wkroczył Ed Temple.

Każde spóźnienie to karne okrążenia

Był nauczycielem i lekkoatletycznym trenerem na Tennessee State University. Powiedział Grayowi, że szuka uzdolnionych sprintersko dziewczyn i chce, by ten mu pomógł. A szybszej od Wilmy nie było. - Nie wiem, skąd wziął się ten talent. Pojęcia nie mam. Startowałam, biegłam do mety i wygrywałam - opowiadała.
Zaczęła trenować codziennie, ze studentami, choć wciąż była w szkole średniej. Temple pracował jako nauczyciel socjologii, za treningi nie dostawał choćby centa. Pasjonat. Na mityngi woził zawodników swoim samochodem, uniwersytecka bieżnia powstała za jego pieniądze. Wariat, pozytywny.
Miłym gościem, co by nie mówić, nie był. Żadna z jego zawodniczek spodni nosić nie mogła, jeszcze tego brakowało. Za każde spóźnienie, choćby o minutę, dziewczyny musiały biegać karne okrążenia. Wilma zaspała raz jedyny, przyszła po 30 minutach. Biegała 30 okrążeń, nie było zmiłuj.
To on decydował o wyborze sprinterek do amerykańskiej reprezentacji na igrzyska w Melbourne. Krajowe kwalifikacje odbywały się w Seattle. Mae Faggs, Willye White, Margaret Matthews, Isabelle Daniels i - rzecz jasna - najmłodsza z nich Rudolph, problemów nie miały żadnych, by awans wywalczyć. Każda z nich trenowała pod skrzydłami Temple'a. To prawda, był szorstki, bezduszny bywał, ale wyniki miał.
Wilma ruszyła do Australii - 9200 mil, prawie 15000 km.

Żadna z zawodniczek nie może być matką

Na 200 m w olimpijskim debiucie odpadła w eliminacjach. Trudno, nikt nie robił z tego tragedii. W sztafecie Amerykanki wpadły na metę jako trzecie. "Najbardziej schorowana dziewczyna w Clarksville medalistką olimpijską" - napisano w lokalnej prasie, kiedy Wilma wróciła do ojczyzny.
Do szkoły z dumą zaniosła zdobyte w tej dalekiej Australii trofeum, by koleżanki i koledzy mogli je zobaczyć. Na lekcji medal przechodził z rąk do rąk, a kiedy wrócił do właścicielki, miał na sobie odciski brudnych palców.
- Zaczęłam go czyścić - opowiadała Wilma - a wtedy okazało się, że brąz nigdy się nie świeci.
Postanowiła, że pojedzie na następne igrzyska. Po błyszczące i najcenniejsze złoto.
Ten plan prawie runął, kiedy w roku 1958, jako 18-letnia uczennica, urodziła córkę - Yolandę. Ojcem był Robert Eldridge, szkolna miłość, nieakceptowany przez ojca Wilmy. Zdanie pana Eda nie było jedynym problemem. Najważniejsza z zasad zaprowadzonych w drużynie przez Temple'a mówiła, że żadna z jego zawodniczek nie może być matką. I już.
Dla Wilmy zrobił wyjątek. By ona mogła trenować na całego do igrzysk roku 1960 w Rzymie, prawnymi opiekunami wnuczki zostali dziadkowie, a wychowaniem zajęła się jedna z sióstr - Yolanda, po której dziewczynka dostała imię.

U prezydenta Kennedy'ego

Przygoda z Rzymem, miastem, o odwiedzeniu którego marzyła, zaczęła się źle. Fatalnie.
Kilka dni przed rozpoczęciem imprezy Wilma jak zwykle truchtała na rozgrzewce po murawie stadionu. Chwila nieuwagi. Pech. Wpadła w nierówność terenu, przewróciła się i złapała za stopę. Wszystko na nic? Naprawdę?
Skończyło się podkręceniem kostki, na które pomogły najzwyklejsze okłady z lodu.
Do finału stumetrówki awansowała bardzo pewnie. Przed tym decydującym biegiem obawiała się jednego - miała ponad 180 cm wzrostu i - jak każda wysoka sprinterka - słabo startowała z bloków. Tam, na tych pierwszych metrach, rywalki jej uciekały. To prawda, że w połowie dystansu zawsze je doganiała, a potem zostawiała daleko w tyle. Ale tu czekał ją najważniejszy bieg życia. Czy nie przegra ze stresem? Czy nie przegra sama z sobą?
Na metę wpadła z przewagą ogromną, prawie trzech metrów, na tym dystansie to przepaść. Czas - 11,0, rekord świata, który uznany jednak nie został, bo zmierzono, że wiatr w plecy wiał z prędkością 2,75 m/s, przy dopuszczalnych 2,0. Rundę honorową - przy fanach skandujących "Wilma, Wilma" - wykonywała w słomkowym kapeluszu na głowie. Reporterom powiedziała, że po złoto popędziła dla Raya Nortona, kolegi z reprezentacji, który w finale na 100 m zajął ostatnie, szóste miejsce, czym był wielce rozczarowany.
Ze stadionu do wioski olimpijskiej para nie pojechała autobusem. Wybrali się na romantyczny spacer.
200 m wygrała z przewagą jeszcze większą. Sztafeta? Wilma biec miała na ostatniej, czwartej zmianie. Pałeczki od Barbary Jones nie odbierała jako liderka, musiała gonić, co problemem nie było żadnym. Mistrzostwo olimpijskie po raz trzeci. Sława, gratulacje, zaproszenia od wielkich tego świata.
Po powrocie do USA wybrała się do Białego Domu na pogawędkę z prezydentem Johnem Kennedym. Nie zgodziła się za to na wizytę u gubernatora stanu Tennessee Buforda Ellingtona, opowiadającego się za segregacją rasową.
W Clarksville, gdzie mieszkała, zorganizowano "Welcome Wilma Day", pierwszą w okolicy wspólna imprezę dla białych i dla czarnych, bo tak zażyczyła sobie mistrzyni i pod tym warunkiem wzięła w niej udział.
Walka o równość, po tej odbytej o zdrowie, była dla niej najważniejsza. Pamiętała, jak trudno było mamie znaleźć szpital dla czarnoskórego dziecka, kiedy ona zachorowała na polio. Pamiętała, jak kierowca autobusu w Teksasie odmówił zawiezienia jej i innych czarnoskórych zawodniczek na stadion. Białych długo nie lubiła, uważała ich za ludzi nieprzyjemnych i podłych. Za złe duchy. Zdanie złagodziła, kiedy - mając lat 15 - bardzo zbliżyła się do Boga.
Krzywd nie zapomniała nigdy.

"Jeżeli zdobędę dwa złota, czegoś będzie mi brakowało"

W roku 1962, wciąż wygrywając i dzierżąc rekord świata na 100 m, ogłosiła, że kończy karierę, natychmiast. Miała 22 lata. Wytłumaczyła to bardzo prosto. - Jeżeli na następnych igrzyskach zdobędę nie trzy, a dwa złota, czegoś będzie mi brakowało. A ja chcę odejść, kiedy jestem na szczycie - oświadczyła.
Nie dorobiła się na sporcie mimo trzech tytułów mistrzyni olimpijskiej, uwielbienia fanów i wizyt u możnych tego świata. Inna epoka. Pracowała jako nauczycielka wychowania fizycznego i trenerka, pieniędzy ciągle jej brakowało. Po dwóch rozwodach samotnie wychowywała czwórkę dzieci.
Twierdziła, że jej największym osiągnięciem było powołanie Wilma Rudolph Foundation, pomagającej sportowcom amatorom z biednych środowisk. Spotkań z młodzieżą nie odmawiała nigdy, powtarzała, że za każdym sukcesem idzie walka, a nawet cierpienie. Wiedziała, co mówi.
Była inspiracją. Kolejne pokolenia afroamerykańskich sportowców były w nią zapatrzone. - Mogłam do niej zadzwonić zawsze, o każdej porze. Rozmawiałam jak z kimś z rodziny, kogo znam od zawsze - mówiła zapatrzona w nią dwukrotna mistrzyni olimpijska w siedmioboju Jackie Joyner-Kersee.
Wilma Rudolph zmarła na nowotwór mózgu 12 listopada 1994 roku. Przeżyła tylko 54 lata. W dniu pogrzebu flagi państwowe w stanie Tennessee na znak żałoby opuszczono do połowy.
- Była miła, była piękna, była najlepsza - żegnał ją Bill Mulliken, pływak, kolega z reprezentacji olimpijskiej.
Autor: Rafał Kazimierczak / Źródło: eurosport.pl
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama