Popularne dyscypliny
Dyscypliny
Pokaż wszystko

Janusz Trzepizur o koszmarnej kontuzji, która zniszczyła mu karierę - Lekkoatletyka, skoczek wzwyż [WYWIAD]

Emil Riisberg

24/04/2021, 04:30 GMT+2

Nie tak miało być, zupełnie nie tak. Zapowiadająca się na wielką kariera, z rekordem świata i olimpijskim medalem na horyzoncie, runęła w jedną jedyną sekundę. Tamtego koszmarnego dnia szczęście o nim zapomniało na dobre, zostawiło na pastwę kontuzji. - Tę moją stopę, już bez buta, zobaczyłem dopiero pod trybunami stadionu, gdzie mnie zaniesiono. Zerknąłem i zemdlałem - wspomina znakomity przed

Foto: Eurosport

24 lipca roku 1983 - dla Trzepizura data przeklęta.
Lekkoatletyczne mistrzostwa świata, historyczne, bo pierwsze, rozpoczynały się w Helsinkach dokładnie 14 dni później, 7 sierpnia. Dwa tygodnie, tylko tyle dzieliło go od konkursu życia, który zamierzał wygrać, rozprawić się wreszcie ze wszystkimi mocarzami, których wtedy w skoku wzwyż nie brakowało.
Tak, miał marzenia, miał sny o potędze - wszystko poparte wynikami. W hali atakował już rekord świata, zawieszona na wysokości 2,36 m poprzeczka dwukrotnie spadła choć wydawało się, że na stojakach zostać powinna, brakowało przecież tak niewiele.
Wybrał się do Monachium, by tam po raz ostatni przed mistrzostwami sprawdzić formę. Była, nie odfrunęła. Pokonał 2,29, pora przyszła na 2,33 - wysoko, naprawdę wysoko, nawet dziś.

Gips sięga bioder. Obok leje się szampan

RAFAŁ KAZIMIERCZAK: Słyszysz wycie z bólu. Orientujesz się, że to ty wyjesz.
JANUSZ TRZEPIZUR: Tak, straszny ból. Krzyczę. Nie wiem, co się dzieje, w szoku jestem.
Przytomny?
Powiedzmy, że półprzytomny. Świadomy już nie. Przez głowę mi wtedy przeleciało, że może to nic, drobnostka tylko, jakieś więzadełko puściło. Tak naprawdę tamte wydarzenia znam z opowieści Jacka Wszoły, który też tam skakał.
Podbiegł do nas, bo Jacek już przy mnie był, Gerd Nagel, niemiecki zawodnik, bardzo przyjazny gość. On mroził mi tę stopę, ktoś inny rozcinał buta, bo zdjąć go nie dawało już rady.
Zabrali mnie pod trybuny stadionu, to pamiętam. I tam zobaczyłem tę swoją stopę, która była już wielkości piłki siatkowej. Zerknąłem i zemdlałem. Zawsze byłem typem wrażliwca.
Ktoś mniej wrażliwy w takiej sytuacji pewnie też by zemdlał, to zrozumiałe.
No tak, pewnie tak. Ta noga przypominała balon. A następne moje reakcje były prześmieszne, tak dzisiaj to oceniam.
Coraz lepiej. Zamieniam się w słuch.
Ściągnięto doktora Schmidta, profesora, specjalistę od takich urazów, który miał mnie operować. A to była niedziela. To też tak naprawdę znam z opowieści Jacka, który mnie nie odstępował. Byłem na jakichś środkach przeciwbólowych i zapytałem, czy zdążę na mistrzostwa świata, może jakiś zastrzyk mi zrobią i dam radę.
Profesor Schmidt tak na mnie dziwnie popatrzył.
Jak na szaleńca.
Jak na szaleńca. I pokręcił głową, że nie. To zapytałem, czy zdążę na igrzyska, na igrzyska to na pewno tak, prawda? Widzieli, że poważnej rozmowy tu nie będzie, więc zaczęli mnie uspokajać, że tak, szanse są bardzo duże, że być może się uda.
Widziałeś przerażenie w oczach Wszoły? Przecież on doskonale wiedział, co się stało, rozmawiał o tym ze Schmidtem.
Widziałem. I teraz wiem, że on wtedy wiedział. A wtedy nie chciał mi tego powiedzieć. Nie chciał mnie załamać. On długo później w rozmowach ze mną wracał do tego niechętnie. W jednym z wywiadów powiedział to, co usłyszał od Herr Doktora, że ta kostka wyglądała jak jakieś wojenne uszkodzenia, jak po eksplozji granatu. W tej stopie uszkodzone było wszystko. Wszystko.
Skakałem w butach marki adidas, takie biało-czerwone, dość miękkie. Pękła mi w nich piętka, w pełnym biegu, po łuku. Cała siła poszła w wewnętrzną stronę kostki. Urwało mi więzadła, cały staw skokowy wyrzuciło na zewnątrz. Kość kostki rozprysnęła się na 34 odłamki.
Budzisz się po operacji. Gips sięga bioder. Obok leje się szampan.
Tak było, tak się złożyło. Leżałem w sali z Niemcem pochodzącym z Jugosławii i z jakimś kolegą, któremu w wypadku samochodowym kluczyki wbiły się w łękotkę. Jeden z nich, nie pamiętam już który, akurat miał urodziny, Geburtstag. Budzę się, a tu zabawa, szampan, bo przyszła rodzina jubilata. Od razu chcieli i mnie poczęstować. Odmówiłem.
Złego słowa na ten szpital nie powiem, opieka była tam na najwyższym poziomie.
Ile czasu tam spędziłeś?
Dwa tygodnie, to był dla mnie koszmar. Nie chodziło o kaczkę czy basen, do tego można się przyzwyczaić. Ja trenowałem przez 13 lat, w roku miałem tylko dwa dni wolnego - 26 grudnia i 1 stycznia. A tu nagle leżę w gipsie do bioder, nie mogę się poruszyć, a i tak mnie straszą, że jeżeli to zrobię, to ta kostka, przypominająca przecież galaretę, znowu się rozleci. No koszmar, ten brak ruchu powodował nieznośny ból mięśni.
Na szczęście przyjechali żona i trener, dostali zgodę z ministerstwa. A Niemcy też wykonali bardzo miły gest. Kiedy jeden ze współwłaścicieli adidasa dowiedział się, że w Polsce mistrzostwa świata w Helsinkach transmitowane nie będą, zaoferował mi pobyt w firmowym hotelu w Herzogenaurach. Tam obejrzałem mistrzostwa, te, które zamierzałem wygrać. Tam żonę też zaproszono, zapewniono nam komfortowe warunki.

"Wstydziłem się na siłowni, z dziewczynami tam przegrywałem"

W Monachium miałeś wtedy nie szarżować, nie ryzykować, zatrzymać się w granicach 2,30 i zakończyć konkurs, tak ci zalecił trener Stanisław Olczyk, bo zaraz ruszały mistrzostwa w Helsinkach. Dlaczego, do diabła, trenera nie posłuchałeś?
Przeszarżowałem, to prawda. Odbiło mi.
Słuchaj, tam skakał Niemiec Dietmar Moegenburg, który rok wcześniej sprzątnął mi sprzed nosa złoto halowych mistrzostw Europy w Mediolanie i mistrzostw Europy na stadionie w Atenach. Już w 1983 wygrałem mistrzostwa Polski z Jackiem, wynikiem 2,30, nawet dzisiaj rzadko notowanym w tej imprezie. Jacek to był idol, te długie włosy, ta pewność siebie. On przyjeżdżał na zawody, żeby je wygrać, zawsze i wszędzie. A ja go pokonałem. Czułem się naprawdę mocny.
W Monachium pokonałem 2,29, następną wysokością było 2,33, ciąłem się już z Moegenburgiem. Trenera tam ze mną nie było, nie poleciał. Nie miał kto na mnie krzyknąć, żebym się opanował. Zagrała ambicja. Na 2,33 i but, i noga nie wytrzymały.
Ja zawsze łapałem jakieś drobne urazy. A tu nagle ten, potężny.
Zabrakło szczęścia. Trzy sekundy i po karierze, po rekordzie świata, po medalu olimpijskim.
Nie trzy sekundy, a jedna. I po Mazurku Dąbrowskiego.
Zanim zacząłeś skakać naprawdę wysoko, długo słyszałeś z każdej strony, że z ciebie nic nie będzie - że za chudy, za pałąkowaty, łamaga za przeproszeniem.
Tak, trochę tak to wyglądało. Za juniora gdzieś tam się obijałem, do najlepszych na pewno nie należałem. 78 kilo żywej wagi, przy wzroście 2,01. Do tego proporcje ciała nie wiadomo jakie - za długie nogi, bocianowate. Moje stopy mają inny rozmiar, lewa jest troszkę dłuższa.
Różne pseudonimy mi nadawano. "Bocian" - to wiadomo, "Wielbłąd" też był, był i "Trzeci Pazur", to od nazwiska. Ja w myślach mówiłem sobie "Lwi Pazur", ja wam jeszcze pokażę.
Długo dojrzewałem, wielu ćwiczeń zwyczajnie nie potrafiłem robić, a tych siłowych to już w ogóle. Na obozach kadry na siłownię często chodziłem sam, wstydziłem się, bo wiesz, ja tam z dziewczynami przegrywałem. Głupio tak. Dopiero później poduczyli mnie trochę techniki ciężarowcy Odry Opole, ale wciąż odstawałem. Pełen przysiad zrobiłem ze sztangą ważącą 90 kilogramów, to w najlepszym okresie. To jest nic. Jacek siadał ze 160 albo i lepiej.
W Moskwie, na igrzyskach, zsunęły mi się ciężarki z jednej strony i - jak się okazało - uszkodziłem kręgosłup. Skończyło się wynikiem 2,18 i 12. miejscem.
Zawsze wierzył we mnie jeden człowiek - trener Olczyk.
Ten, którego w Monachium niestety nie posłuchałeś.
Niestety. Niestety. Niestety.

"Sny o potędze były bardzo przyjemne"

Do sportu, po tak koszmarnej kontuzji, postanowiłeś wrócić.
Musiałem sobie wyznaczyć cel, potrzebne mi to było. Musiałem w sobie zbudować wiarę w to, że to jest możliwe, to 2,40. Podjąłem wyzwanie.
W Polsce potrzebny był jeszcze drugi zabieg, w Warszawie, w Szpitalu Praskim. Rehabilitacja, ta ekstremalna, trwała 1,5 roku, bardzo się do niej przykładałem. W gipsie byłem sześć miesięcy, potem było chodzenie o kulach, potem nauka chodzenia bez nich. Walczyłem. Wierzyłem. Związek utrzymał mi stypendium, klub również, w 1984 wysłano mnie nawet na obóz do Formii, choć trenować oczywiście nie mogłem.
To tam lekkoatleci dowiedzieli się o bojkocie igrzysk w Los Angeles?
Tak, niesamowicie smutny był ten obóz. Węgrzy decyzję o bojkocie podjęli jako przedostatni, Polska jako ostatnio. Z bloku wschodniego pojechali tylko Rumunii.
Ja już wtedy wiedziałem, że poziomu, który by mnie zadowalał, raczej nie osiągnę.
Ile skoczyłeś po powrocie?
2,10.
Do 2,40 bardzo daleko.
Przed kontuzją atakowałem rekord świata, to sprawiało mi frajdę. 2,10 frajdy nie dawało. Była jeszcze próba odbijania się z drugiej nogi, czyli z lewej. Był też pomysł gry w koszykówkę. Nic z tego, bez sensu.
Powiedzmy, że sprawność wróciła. Zabrakło siły psychicznej. Obawiałem się, że po mocnym postawieniu stopy ta kostka znowu się rozleci. Lekarze też mówili, że jeżeli chcę, to ryzykować mogę, gwarancji nie ma jednak żadnej.
Powoli oswajałem się z myślą, że to koniec.
Na sport i tak nigdy się nie obraziłeś?
Był czas, że czułem ogromny żal, bo te marzenia miałem już na wyciągnięcie ręki. Ja, ten chudy chłopak z Namysłowa, mogłem zostać rekordzistą świata. Tamte sny o potędze były bardzo przyjemne. W końcowym rachunku tak - przegrałem, nie mogę jednak słuchać tych, którzy na sport narzekają. Mnie zabrakło zdrowia i szczęścia, ale na sport złego słowa nie powiem.
Wróciłem do niego, w innej roli, ale wróciłem. I sprawia mi to ogromną satysfakcję.
Od lat organizujesz w Opolski Festiwal Skoków, gwiazdy tam sprowadzasz, dobrze pamiętam, że Mutaz Barshim pokonał tam 2,40, to twoje 2,40 widziane we snach?
Tak, to rekord mityngu i najlepszy w historii wynik uzyskany na polskiej ziemi. Aż się wtedy wzruszyłem. Do tego dochodzi 2,37 i 2,36 Iwana Uchowa. Wśród pań najwyżej - równe 2 metry - skoczyła Maria Lasickiene. A dla mnie bardzo ważne i nobilitujące nasze zawody było 1,99 m Kamili Lićwinko, czyli rekord Polski na stadionie.
W tym roku organizujemy 15-lecie Festiwalu, oprócz gwiazd aktualnych chcemy zaprosić też polskich skoczków, tych sprzed lat, jeżeli pandemia pozwoli. Będzie o czym rozmawiać.
Sport to fajne wspomnienia, dla mnie też, mimo wszystko. Mam powiedzieć, że nie? Bo co? Bo miałem pecha?
PS złoto mistrzostw świata wywalczył w Helsinkach reprezentant ZSRR Giennadij Awdiejenko. Pokonał wysokość 2,32 m.

Autor: rozmawiał Rafał Kazimierczak / Źródło: tvn24.pl
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama