Popularne sporty
Wszystkie sporty
Pokaż wszystko

Dawid Tomala - o złotym medalu olimpijskim, pracy na budowie i licytacji medalu [WYWIAD]

Emil Riisberg

09/01/2022, 07:54 GMT+1

Nie niespodzianka, a sensacja. Na przełożonych z roku 2020 na 2021 igrzyskach olimpijskich Dawid Tomala pomaszerował po złoto na morderczym dystansie 50 km. Dokonał tego, choć był w tej specjalności żółtodziobem, a kilka miesięcy wcześniej jako robotnik zasuwał na budowie. - Po robocie wracałem do domu i w sekundę zasypiałem. Budziłem się po piętnastu albo trzydziestu minutach, różnie. I na

Foto: Eurosport

Szaleństwo, które na niego spadło, nie ustaje. Trwa w najlepsze. Na rozmowę umawiamy się późnym wieczorem. Wcześniej mistrz czasu nie ma, rano dnia następnego też go nie znajdzie. Przeprasza, ale po powrocie z Japonii tak to mniej więcej wygląda.
RAFAŁ KAZIMIERCZAK: To 50 km, ten ogrom drogi do pokonania, jest dla organizmu większym wyzwaniem fizycznym czy psychicznym? Wykańczające musi być to odliczanie do mety.
DAWID TOMALA: Psychiczne obciążenie jest ogromne, zdecydowanie tak, ale nie zapominaj, że ja w życiu wystartowałem tylko w dwóch pięćdziesiątkach.
Nie zapominam, no skąd. Obie wygrałeś.
Tak, mistrzostwa Polski 2021 i igrzyska. Przeżyłem, to najważniejsze. Wiesz co... To jest wykańczające i fizycznie, i psychicznie, zależy od momentu na trasie. W Japonii byłem doskonale przygotowany, świetnie się bawiłem, tak to muszę określić. Cieszyłem się, że tam jestem. A przede wszystkim nikt na mnie nie liczył, nikt nie miał wobec mnie żadnych oczekiwań.
Domyślam się, że to sytuacja właściwie idealna.
Oczywiście, że tak. Miałem spokojną głowę. Mogłem tam tylko wygrać, do stracenia nie miałem nic. I wszystko zagrało. Ok, pod koniec było już ciężko, nawet bardzo. Nogi odmawiały posłuszeństwa, nie chciały iść, więc walczyłem bardziej głową i serduchem. Wmówiłem sobie, że dam radę.
A widziałeś już to złoto, które miałeś w zasięgu ręki? Było tak blisko, a wciąż tak daleko.
W czasie całej pięćdziesiątki tylko raz pomyślałem, że złoto jest moje. I tak samo jak szybko ta myśl przyszła, tak samo szybko odleciała. Odrzuciłem ją. To było w okolicach 35 kilometra, szmat drogi był jeszcze przede mną.
Nie obawiałeś się tych ostatnich kilometrów - że organizm nie wytrzyma, że kryzys jednak nadejdzie?
Bałem się tempa, którym uciekałem rywalom, bo było naprawdę bardzo mocne.
Sam je narzuciłeś, nikt cię do takiego tempa nie zmuszał.
Szliśmy sobie w miarę spokojnie i miałem już tego dosyć. Chciałem szybciej, wiedziałem, że mnie na to stać. I ruszyłem, nie oglądając się za siebie. Fajnie było, do nikogo nie musiałem się dostosowywać. Pomyślałem nawet, że trzeba zwolnić, że rywalom już uciekłem i przewaga jest wystarczająca. A potem okazało się, że jeszcze przyspieszyłem, tak mnie nogi niosły.
Dwa starty na 50 km, dwa zwycięstwa, w tym olimpijskie złoto. Dlaczego latami nie stawiałeś na ten dystans?
Przerażało mnie te 50 km, taka jest prawda. To ponad dwa razy więcej od 20 km, które zawsze chodziłem. Jakiś kosmos, z którym kiedyś być może się zmierzę - tak na to patrzyłem. Zresztą dystans to jedno, drugie to czas - idzie się przecież przez prawie cztery godziny. Wielkie wyzwanie.
A miewacie na trasie, jak maratończycy, luki w pamięci, z tej koncentracji, z tego zmęczenia. Nie pamiętasz na mecie niektórych fragmentów rywalizacji?
A wiesz, że bardzo często miałem tak na dwudziestkach. Z tego olimpijskiego startu pamiętam wszystko, tak mi się wydaje. Na pewno większość.
Czyli jeszcze raz - wychodzi na to, że jesteś stworzony do 50 km, a nie 20.
No tak, tak to wygląda. Żeby było ciekawiej teraz będę się przestawiał na 35 km.
Właśnie, zła wiadomość jest taka, że 50 km z programu olimpijskiego po igrzyskach w Tokio wyleciało.
Zamieszanie jest duże, bo tak naprawdę nikt nie wie, co teraz będzie. Na mistrzostwach świata w 2022 roku planowane jest 35 km, a na igrzyskach w Paryżu - tu oficjalnych informacji wciąż nie ma. A między tymi dystansami jest przepaść, zwłaszcza tempowa. Na pięćdziesiątkę kilometr pokonywałem mniej więcej w 4 minuty 38 sekund, na 35 będę chodził w około 4,15. Ogromna różnica.
Robi wrażenie, dla maratończyka amatora 5 minut na kilometr to bardzo dobry wynik.
Tak, wiem, dużo osób mi mówi, że chodzę szybciej niż oni biegają. Ja biegać też bardzo lubię. I miałem zostać biegaczem, jak tata. Z bratem często ganialiśmy po całej okolicy.
To wyjaśnij, dlaczego zostałeś chodziarzem, a nie biegaczem.
Pochodzę z okolic Tychów, mój dom rodzinny jest we wsi Bojszowy. Z 5 km obok, w Bieruniu, powstał kiedyś klub UKS Maraton Korzeniowski.
A skąd Korzeniowski w Bieruniu?
Po zakończeniu kariery Robert postanowił, że otworzy sieć klubów sygnowanych swoim nazwiskiem. Dokładnie tej sprawy nie znam, ale z tego, co wiem, powstawały w całej Polsce. Jeden w Bieruniu, gdzie trenerką została jego koleżanka, była chodziarka, pani Katarzyna Śledziona.
Tata zaproponował mi ten klub, a ja się zgodziłem, bo miałem tam biegać. Okazało się, że sekcja biegania jest jednak słaba, za to chodu - mocna, na poziomie mistrzostw Polski, które wtedy były dla mnie abstrakcją. Jak dzisiaj olimpijskie złoto.
Robert przyjechał do nas kilka razy, pewnie, że to pamiętam. Takie spotkania były dla mnie wręcz szokujące, z nim i z innymi olimpijczykami. No szok.
Złoto, choć je masz, nazywasz abstrakcją. Spotkania z Korzeniowskim - szokiem. A jesteś jednym z nich, tych mistrzów.
No właśnie nie do końca w to wierzę, cały czas nie zdaję sobie chyba sprawy z tego, jak wielkim osiągnięciem jest ten medal. Ten nieosiągalny Święty Graal świata sportu. Nie myślę o tym za dużo. Nie uważam się za jakiegoś supersportowca. Spokojnie sobie żyję, wróciłem do rodzinnego domu i tu jest mi najlepiej. Piętro stało puste, bo dziadkowie niestety odeszli. A dziadek miał kiedyś gospodarstwo, przez jakiś czas był nawet jedynym na Śląsku hodowcą owiec i baranów, taka ciekawostka. Niczego mi tu nie brakuje.
Trenujesz gdzie? W lesie, w ciszy i spokoju?
Nie, nie, na asfalcie, więc chodzę wszystkimi okolicznymi szosami. Niekiedy do Tychów, z 12 km w jedną stronę.
Czyli można cię spotkać w drodze, jak Zbigniewa Bródkę, który ze swoich Domaniewic do pracy w Łowiczu potrafił się wybrać na rolkach?
Tak, oczywiście. Ludzie różnie reagują. Kibicują, pozdrawiają, a przeważnie krzyczą za mną "Korzeniowski". Śmiesznie bywa, bo bywa i tak, że idąc, wyprzedzam jakiegoś rowerzystę, który potem się spina i zaczynamy wyścig.
Już po igrzyskach jeździłem sobie po Warszawie hulajnogą elektryczną i byłem bardzo zdzwiony, bo jakiś starszy pan mnie rozpoznał, pogratulował i przepuścił przodem. Tak w ogóle to mam wrażenie, że ludzie po trzydziestce, nie mówiąc już o starszych, znacznie bardziej interesują się sportem od młodzieży.
A co ty robiłeś w Warszawie na hulajnodze?
Wiesz co, tak sobie jeździłem, bez celu. Piękna pogoda była, to mówię "trochę sobie pośmigam". Lubię to, na rowerze też.
Niedawno pojawiła się informacja, że medalistki mistrzostw Polski w łyżwiarstwie figurowym dostały w nagrodę rajstopy.
Za medale mistrzostw Polski w chodzie w 95 procentach nie ma nic.
To proste pytanie - dlaczego to robisz? Dlaczego w świątek, piątek idziesz na trening?
Odpowiedź też będzie prosta - bo lubię rywalizację. Lubię walczyć i sprawdzać się z najlepszymi na świecie. Zawsze musiałem wygrywać, we wszystkim - w piłce, w bieganiu, na rowerze. Jak nie szło, to wjeżdżałem z buta. Wiem, że brzmi to nieładnie, ale tak było.
Rywalizacja rywalizacją, musiałeś jednak pracować, bo z chodu byś nie wyżył.
Skończyłem wychowanie fizyczne, a studiowałem jeszcze fizjoterapię, byłem więc nauczycielem WF-u, trenerem przygotowania motorycznego i masażystą, miedzy innymi siatkarzy MKS-u Będzin. Ale to kiedyś, bo w 2021 roku wszystko podporządkowałem już igrzyskom.
Chwila, jest jeszcze ta historia z twoją pracą na budowie.
To było w listopadzie i grudniu 2020.
Fakt, kawał czasu przed igrzyskami. Jak dawałeś radę trenować? Jak i kiedy?
To była firma budowlana znajomego, specjalizująca się w przewiertach, we wzmacnianiu dróg, tego typu sprawy. Pracowałem normalnie na placu - na suwnicy, na koparce, na wózku widłowym, co było trzeba. Kiedy przyjeżdżała ciężarówka, rozładowywałem lub ładowałem ciężki sprzęt, na przykład. Zmiana trwała od 6 do 14. Po robocie wracałem do domu i w sekundę zasypiałem. Budziłem się po 15 albo 30 minutach, różnie. I na trening. Spać chodziłem przed 22. Jakoś to wszystko się układało.
Kilka miesięcy później zostałeś mistrzem olimpijskim. Nieprawdopodobne. Po igrzyskach, mam nadzieję, na budowę już nie wrócisz? Nie musisz tego robić?
Nie, chyba że kiedyś założę własną firmę. Oficjalną nagrodą za złoto było 120 tys. złotych, pieniądze, jakich nigdy nie widziałem. Mam stypendium, mam też sponsora. A niedawno zostałem jeszcze Ambasadorem Stadionu Śląskiego, co też ma przełożenie na sprawy finansowe. Sytuacja jest zatem zupełnie inna. A mogę mieć jeszcze prośbę, bardzo dla mnie ważną?
Pewnie. Śmiało.
Ten mój złoty medal jest licytowany, pieniądze potrzebne są dla 12-letniego Kacperka, by mógł samodzielnie chodzić. A 9 stycznia rusza fundacja ToMali Zwycięzcy, mająca pomagać niepełnosprawnym dzieciom i dzieciom z domów dziecka. Szczegóły można znaleźć w moich mediach społecznościowych.
Autor: Rafał Kazimierczak / Źródło: eurosport.pl
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama