Popularne dyscypliny
Dyscypliny
Pokaż wszystko

Przemysław Karnowski: NBA to ciągle moje marzenie

Emil Riisberg

03/08/2019, 06:00 GMT+2

Przemysław Karnowski to jeden z największych talentów w polskiej koszykówce ostatnich lat. Mierzący 214 cm środkowy był gwiazdą rozgrywek akademickich ligi NCAA w Stanach Zjednoczonych, wielu wróżyło mu angaż w NBA, miał zastąpić Marcina Gortata w reprezentacji Polski... W wywiadzie dla eurosport.pl Karnowski opowiada o swojej karierze, bolesnych kontuzjach, koszykarskim "szaleństwie" i wyjątkowym

Foto: Eurosport

Głównym problemem Karnowskiego są kontuzje. Przez uraz kręgosłupa o mało nie musiał skończyć z koszykówką. Obecnie przechodzi rehabilitację po operacji ścięgna Achillesa, której poddał się blisko pięć miesięcy temu. Długo musiał korzystać z kul i w buta ortopedycznego. Zanim wróci do gry, minie pewnie kolejne pół roku.

- Wszystko przebiega zgodnie z planem - zapewnia Karnowski. - Skupiam się na tym, by spokojnie wszystko mogło się zagoić. Codziennie ciężko pracuję - wyjaśnia.

Zmiany nie pomogły

Dariusz Szarmach, eurosport.pl: Kilka lat temu mówiło się o tobie jako o kandydacie do gry w NBA. Dzięki udanym występom na uczelni Gonzaga zrobiłeś się popularny w USA i w Polsce. Jakie były główne powody, przez które nie udało się dostać do najlepszej ligi świata?
Przemysław Karnowski: Były to moje marzenia. I nadal są. Kiedy złapałem kontuzję pleców, to pojawił się duży krzyżyk dla zespołów z NBA. To bardzo poważna kontuzja. Wróciłem na parkiet i rozegrałem cały sezon, nie opuściłem żadnego meczu. Potem niestety musiałem zrezygnować z Ligi Letniej w Las Vegas, bo mieliśmy mistrzostwa Europy w Finlandii i chciałem być z reprezentacją podczas przygotowań i turnieju.
Nie pomógł ci także zmieniający się styl gry w NBA. Obecnie od centrów wymaga się większej mobilności i rzutów z dystansu. Skuteczne manewry podkoszowe i bardzo dobre podanie już nie wystarczają. Jeszcze 10 lat temu byłbyś bardziej w cenie. Nie szkoda?
Koszykówka zmieniła się, takie jest życie. Nie przejmuję się. Posiadam bagaż doświadczeń, które na pewno pomogą mi w dalszych latach. Mam nadzieję, że wyleczę kontuzję, zagram cały sezon bez urazów i popracuję nad nowymi umiejętnościami, w tym rzutem z dystansu. W Europie klasyczni środkowi ciągle są cenieni. W Ameryce bardziej poszło się w kierunku rzucania za trzy i ciągłego pchania piłki do przodu. Trzeba się dostosować.

Na mrozie w namiotach

Wróćmy do czasów, gdy spisywałeś się świetnie na uczelni Gonzaga. Jak wspominasz studenckie lata?
Oczywiście bardzo dobrze. Pierwszy rok był bardzo trudny ze względu na nową kulturę i inny język. Po tym okresie adaptacyjnym było już coraz lepiej. Czas spędzony w Stanach dał mi dużo pod względem koszykarskim, jak i prywatnym. Rozwinąłem się jako sportowiec, ale i jako osoba. Trochę udało się osiągnąć za Oceanem...
Jesteś skromny, ale na Gonzadze byłeś gwiazdą. Przez 5 lat zrobiłeś karierę w akademickiej lidze NCAA, żaden Polak w historii nie grał tam lepiej. Do ciebie należy m.in. rekord ligi w największej ilości zwycięstw - 136. Jak inni studenci odbierali mierzącego 214 cm chłopaka z Polski?
Kiedy chodziło się po kampusie, to można było odczuć, że ludzie żyją koszykówką. Jeśli chodzi o sport akademicki, to w Stanach Zjednoczonych najbardziej rozpoznawalne są futbol amerykański i basket. Ponieważ na naszej uczelni nie było tej pierwszej drużyny, to każdy chciał nas wspierać. Przez pięć lat rozegrałem około 70 meczów u siebie i za każdym razem wszystkie miejsca na trybunach były wyprzedane. Studenci czasami czekali po dwa dni na mrozie w namiotach, żeby dostać bilety na mecz. Nasz obiekt był na sześć tysięcy kibiców, ale jeśli byłby dwa razy większy, to też byłby wypakowany po brzegi. W Stanach poziom organizacji zespołów uniwersyteckich bywa na wyższym poziomie niż zawodowych klubów w Europie.

Karnowski: nagle wszedł Kobe Bryant

Wyjątkowy czasem jest tzw. "March Madness" ("Marcowe Szaleństwo"), kiedy to cała sportowa Ameryka z zapartym tchem śledzi, kto będzie mistrzem NCAA. Ty w 2017 roku doszedłeś z Gonzaga Bulldogs aż do finału. Opowiedz o atmosferze tej ostatecznej rozgrywki.
Na pewno March Madness jest jak religia w Stanach. To święto, które trwa cztery tygodnie. Miałem to szczęście, że byłem w dobrej szkole, która mogła każdego roku awansować do zawodów ogólnokrajowych. Pierwsze mecze gra się w halach do koszykówki czy hokeja. Kiedy jednak pojawiają się wyższe cele, czyli jesteś w najlepszej czwórce i turnieju Final Four, to wszystko robi się większe. W 2017 roku decydujące mecze były rozgrywane w Phoenix, na stadionie Arizona Cardinals - zespołu futbolu amerykańskiego zawodowej ligi NFL. Na naszym spotkaniu finałowym było 78 tysięcy ludzi. Były takie miejsca, na których ludzie siedzieli z lornetkami, bo inaczej nie można było nic zobaczyć. Boisko wydawało się takie małe.
Czy będąc w środku tego wszystkiego nie szumiało ci w głowie z emocji?
Nie da się ukryć, że byłem częścią sukcesu. Kiedy dostaliśmy się do Final Four, czyli wielkiej czwórki, była to dla uniwersytetu wielka rzecz, ponieważ udało się to zrobić po raz pierwszy w historii. Trenerzy i cały uniwersytet zaprosili wszystkich dawnych zawodników do Phoenix, by przylecieli i żyli z nami tymi wydarzeniami. Nawet wspólnie analizowaliśmy na wideo naszą grę i rywali. Druga sytuacja, którą na pewno zapamiętam do końca życia, miała miejsce dzień później. Trener wyjaśniał nad czym mamy się skupić w obronie czy ataku, gdy nagle powiedział, że ma dla nas prezent. I wówczas do sali wszedł... sam Kobe Bryant. Zawsze oglądałem NBA, a gwiazdy znałem tylko z telewizji. Kiedy pojawił się Kobe, to było dla mnie coś niesamowitego. Dorośli faceci, ale kiedy stanął w drzwiach, niektórzy aż zaczęli piszczeć z wrażenia. Porozmawiał z nami, mogliśmy zadawać mu pytania.
Gwiazdy NBA śledziły waszą grę. Po drodze do finału grałeś bardzo dobrze, a w półfinale wręcz rewelacyjnie. Decydujący mecz ci jednak nie wyszedł, a Gonzaga przegrała z uniwersytetem North Carolina 65:71. Czy myślisz, że gdyby wtedy poszło lepiej, obserwatorzy z NBA spojrzeliby na ciebie bardziej przychylnym okiem?
Czy byłbym bliżej NBA, to trudno powiedzieć. Skauci oceniają, jak zawodnicy grają przez całą karierę na uniwersytecie. Jeden gorszy mecz nie ma większego znaczenia. Choć oczywiście, gdy potknięcie zdarza się na tak dużej scenie, to ludzie o tym pamiętają. Ja naprawdę zagrałem słabszy mecz, ale myślę, że to nie było przez nerwy. Miałem po prostu gorszy dzień. Dochodziłem do rzutów, ale niestety nie mogłem trafić. Z kolei osobiste wpadały jak nigdy. Szkoda tego finału.

Godzinę wstawał z łóżka

Dużo nie brakowało, a ten wyjątkowy sezon w Gonzadze by ci się nie przydarzył. Rok wcześniej doznałeś kontuzji pleców, po której nie tylko nie było wiadomo, czy wrócisz do sportu, ale i do normalnej sprawności. Czy to najtrudniejszy moment w twoim życiu?
Zdecydowanie, to były bardzo ciężkie chwile. Plecy bolały mnie tak, że nie mogłem wstać z łóżka, albo zajmowało mi to godzinę, półtorej. Poruszałem się o kulach. Miałem ataki bólu. Przez miesiąc żaden doktor nie potrafił zdiagnozować, co mi dolegało. W końcu okazało się, że miałem zakażenie w dysku, w plecach i w nodze. Przeszedłem ośmiogodzinną operację w Stanach. W Sylwestra. Od razu było powiedziane, żebym nie spodziewał się dużych rzeczy. Mogłem w ogóle nie wstać albo odczuwałbym ból do końca życia. Wyszedłem jednak z tego ponurego scenariusza bardzo dobrze. Miałem młody organizm, co pomogło mi w szybszej regeneracji. Po sześciu i pół miesiącach żmudnej rehabilitacji pierwszy raz zapakowałem piłkę do kosza z góry.
W trakcie finałów NCAA ważyłeś 136 kilogramów. Teraz sporo schudłeś. Może to jest klucz do mniejszej liczby kontuzji?
W Stanach też zdarzało się, że chudłem. Czasem była góra, czasem dół. Teraz jestem pięć tygodni po operacji, więc długo leżałem, by ta noga mogła wypocząć i nie było opuchlizny. Od dawna uważam na to, co jem. Przez ostatni sezon w Polskim Cukrze Toruń nawet jeśli nie grałem w meczach i nie byłem gotowy na sto procent, to trenowałem z Dominikiem Narojczykiem na siłowni i skupiałem się na swoich słabych stronach. Za chwilę wrócę do biegania, jeżdżenia na rowerze i tych wszystkich rzeczy, które powodują, że się nie tyje. Cały czas będę się starał, żeby ta waga szła w dół. To długa droga. W następnym sezonie chcę być w dobrej dyspozycji, by urazy mnie omijały.

Wicemistrzostwo świata pomogło

Czy twój przyjaciel Marcin Gortat coś ci doradza w kwestii przygotowania fizycznego? On zawsze był zbudowany jak gladiator i na siłowni spędzał mnóstwo czasu.
Z Marcinem rozmawiałem także na ten temat, trenowaliśmy razem w wakacje i na zgrupowaniach reprezentacji. Mogłem go podpatrywać i dużo mi pomógł. Cały czas jesteśmy w kontakcie. Na pewno jest człowiekiem, którego można naśladować.
Gortat zaczął grać w koszykówkę dopiero w wieku 18 lat. Ty, kiedy byłeś o rok młodszy, miałeś już na koncie wicemistrzostwo świata U-17. W 2010 r. wywalczyliście srebro mundialu, przegrywając w finale z Amerykanami 80:111. Kilku z rywali jest obecnie gwiazdami NBA, jak Bradley Beal czy Andre Drummond, którzy zarabiają dziesiątki milionów dolarów. Chyba nie można było z nimi wygrać?
Mecz z Amerykanami był trudny. Do połowy trzymaliśmy się na około 10 punktów. Równo z syreną na przerwę z połowy trafił jeszcze Daniel Szymkiewicz. Na koniec rywale podkręcili jednak tempo i wygrali zdecydowanie. Oni już wtedy byli bardzo dobrzy. O ile dobrze pamiętam, to 11 z nich przewijało się przez NBA. Beal jest wyśmienitym strzelcem, a Drummond zbiera i dobija. Ale my też mieliśmy powody do zadowolenia. Do finału nie przegraliśmy żadnego meczu. Tamten sukces wszystkim nam pomógł. Dla mnie przygoda z Gonzagą też zaczęła się wtedy, bo zacząłem być rekrutowany przez uniwersytety w Stanach. Myślę, że tak samo było z Tomkiem Gielo, który również wyleciał na studia do USA.

Mogą wyjść z grupy

We wrześniu seniorska reprezentacja Polski też będzie miała szansę zagrać z Amerykanami, jeśli będzie przechodziła kolejne rundy mistrzostw świata w Chinach (31.08-15.09). W grupie mamy gospodarzy, Wenezuelę i Wybrzeże Kości Słoniowej. Jak oceniasz nasze szanse w starciu ze światową czołówką?
Z grupą trafiliśmy dobrze. Z gospodarzami na pewno będzie ciężko, aczkolwiek jest to zespół, który można ograć. Polacy pokazali już potencjał w eliminacjach. Nasza sytuacja była trudna po pierwszych meczach, ale potem naprawdę grało nam się bardzo dobrze. Myślę, że chłopaków stać jest na wyjście z grupy. Będę trzymał za nich kciuki. Niestety nie pomogę, czego bardzo żałuję. Mam nadzieję, że pojadę jeszcze na takie mistrzostwa.
Wszyscy liczą, że w przyszłości będziesz mógł pomóc kadrze pod koszem. Jak widzisz swoją najbliższą przyszłość? Czego ci życzyć?
Przez najbliższych kilka miesięcy będę dochodził do sprawności fizycznej. Kontuzja Achillesa jest niestety bardzo poważna, a chcę być gotowy na kolejny sezon. Kontrakt z Toruniem już się skończył. Jak będę zdrowy, to poszukam dobrego klubu, gdzie mógłbym grać na wysokim poziomie. Życzyć trzeba mi przede wszystkim zdrowia. Jak ono będzie, to podołam. I znowu pokażę ludziom, że mogę grać na wysokim poziomie.
* Biało-Czerwoni w MŚ wystąpią w gr. A i zagrają w Pekinie z Wenezuelą (31 sierpnia, godz. 10), Chinami (2 września, godz. 14) oraz Wybrzeżem Kości Słoniowej (4 września, godz. 10). Dwie najlepsze drużyny z każdej grupy awansują do kolejnej fazy. Pozostałe będą rywalizować o miejsca 17-32. Awans do drugiej fazy oznacza prawo rywalizacji o kwalifikacje olimpijskie Tokio 2020.
Autor: dasz / Źródło: eurosport.pl
dołącz do Ponad 3 miliony użytkowników w aplikacji
Bądź na bieżąco z najnowszymi newsami, wynikami i sportem na żywo
Pobierz
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama