Popularne sporty
Wszystkie sporty
Pokaż wszystko

Karol Domagalski wraca na trasy wyścigów po koszmarnym wypadku - kolarstwo

Emil Riisberg

16/08/2020, 08:44 GMT+2

Doskonale pamięta swój wypadek. Opisuje go ze szczegółami: zaczepił o rower innego kolarza, zleciał ze swojego i wylądował w przydrożnym rowie, uderzając o przepust, taką betonową konstrukcję. - Nie straciłem przytomności, choć nie wiem, czy tak nie byłoby lepiej - zastanawia się w rozmowie z Eurosport.pl kolarz Karol Domagalski. Leczenie bardzo rozległych obrażeń trwało kilkanaście miesięcy.

Karol Domagalski - Mazowsze Serce Polski

Foto: Eurosport

Do mety drugiego etapu wyścigu Dookoła Małopolski zostało już tylko pięć kilometrów prostej, szerokiej drogi. Jest nieco wietrznie, ale pogoda iście kolarska. Droga prowadzi lekko w dół, więc prowadząca w stawce grupa zawodników jedzie szybko, znacznie ponad 50 km/h.
W pewnej chwili jeden z kolarzy traci równowagę. Próbuje się wybronić przed upadkiem, ale prędkość jest zbyt duża. Wpada do rowu i z ogromnym impetem uderza w betonowy przepust.
To Karol Domagalski, wówczas zawodnik Team Hurom. W chwili wypadku ma niespełna 30 lat, od siedmiu jest zawodowym kolarzem. Ma na koncie kilka sukcesów, walczy o kolejne. Na drugi etap małopolskiego wyścigu wyruszył jako trzeci zawodnik w klasyfikacji generalnej. Tego wyścigu jednak nie ukończy. Zacznie kolejny, znacznie trudniejszy. Potrwa prawie 13 miesięcy.

Człowiek ze Skały

Na spotkanie z Karolem umówiliśmy się w podkrakowskiej Skale, gdzie się urodził i gdzie dorastał. Wybraliśmy się na rowerach do pobliskiego Ojcowa.
- Tutaj zrobiłem swój pierwszy trening w życiu. Na komunijnym "góralu" - wspomina z uśmiechem, gdy podjeżdżamy pod pobliską Złotą Górę.
Teraz trenuje tu regularnie, gdy tylko wraca do rodzinnego domu. I do ludzi, którzy pomogli mu przetrwać najtrudniejszy dotąd etap w życiu. Linię mety minął na początku lipca, oficjalnie kończąc proces rehabilitacyjny. Rok i trzy tygodnie po wypadku, który 15 czerwca 2019 roku przerwał jego sportową karierę.
25 lipca rozpoczął ją na nowo, stając na starcie wyścigu "Śladami Rzymian" w Bułgarii. Ukończył go na 16. miejscu, tracąc tylko 18 sekund do Norberta Banaszka, kolegi z drużyny Mazowsze Serce Polski, który wygrał całą imprezę. Kilka dni później walczył już na trasie 5-etapowego wyścigu Dookoła Bułgarii.
MARIUSZ CZYKIER: Minął właśnie rok od chwili, w której zaczął pan się uczyć na nowo oddychać, jeść i chodzić, a przed chwilą wrócił już z dwóch etapowych wyścigów. Jak można opisać to uczucie?
KAROL DOMAGALSKI: Niesamowite. Nawet nie jestem w stanie tego opisać. Szczęście? Chyba tak. Szczęście i cud, że to przeżyłem, bo walka była długa i niesamowicie ciężka. To określenie tu najbardziej pasuje: czuję szczęście, że mogłem wrócić i że mogę się nadal ścigać.
Skąd brać siły na to, żeby przejść tę długą i ciężką drogę?
Motywacja płynęła z różnych stron. Przede wszystkim od żony i dziecka, bo przecież syn miał dwa miesiące, gdy się wybudziłem ze śpiączki. Ale też z niesamowitej masy pozytywnych ludzi, ich energii i wsparcia. Ludzi, którzy mnie praktycznie nie znali i których ja nie znałem. Te wiadomości docierały ze wszystkich stron: na Facebooku, przez telefon, SMS-ami, nawet listownie. To dawało mi bardzo dużo siły.
Ale sił dodawała mi też bardzo ciężka praca konkretnych ludzi, którzy walczyli o moje życie i zdrowie. Doktora Jacka Piekarza, pielęgniarek Anny Popardy i Agnieszki Cieślik, fizjoterapeuty Tomasza Boronia, profesora Krzysztofa Ficka i jego zespół z kliniki Galen. Oni wszyscy włożyli mnóstwo sił i serca w postawienie mnie na nogi. Jestem im bezgranicznie wdzięczny.
Pamięta pan sam wypadek?
Tak, pamiętam. Nie straciłem przytomności, choć nie wiem, czy tak nie byłoby lepiej.
Ostatnie pięć kilometrów do mety. Pamiętam, jak mijaliśmy znak. Wiało od prawej strony, więc cała nasza pierwsza grupka ustawiła się blisko lewej krawędzi jezdni. Szedł "gaz", bo to już było naprawdę blisko do mety.
Zaatakował zawodnik, chyba z Ukrainy. Już nawet nie pamiętam, kto to był. Jechał przed nami solo, a ja chciałem się dowiedzieć, czy ten zawodnik jest groźny w generalce. I czy wjedzie na Przehybę, która miała być następnego dnia. Chciałem po prostu wiedzieć, czy trzeba ten odjazd kasować czy nie. Odwróciłem się na chwilę do tyłu, żeby zawołać samochód. Gdy wracałem wzrokiem z powrotem, to zawodnik, który był za mną, wyprzedził mnie, a ja zaczepiłem o jego tylną przerzutkę.
To trwało może dwie sekundy. Wyszarpałem rower, ale straciłem równowagę i wjechałem prosto do rowu, gdzie czekał na mnie ten "przepuścik".
Jak pan w niego uderzył?
Wjeżdżając do rowu, wyrzuciło mnie z roweru przed siebie i uderzyłem prawym bokiem. Początkowo myślałem, że tylko złamana ręka i żebra. W szpitalu okazało się, że też miednica w trzech miejscach, wyrostek jednego z kręgów, kość krzyżowa. Do tego odma opłucna i poszarpane wątroba, nerka i śledziona. Wykrwawiałem się do wewnątrz. Straciłem dwa i pół litra krwi, zanim nastąpiła reanimacja i pierwsza operacja ratująca życie.
Później takich kryzysów i balansowania na krawędzi życia było więcej?
To była taka sinusoida. Było raz lepiej, raz gorzej. Pamiętam, że jak już mnie wybudzili, a właściwie próbowali wybudzić, bo tak to trzeba nazwać, to za pierwszym razem się nie udało. Nie złapałem oddechu. Znowu śpiączka i kolejna intubacja. Przy kolejnej próbie pękła mi śledziona. I ponowna walka o życie: na stół i 20-minutowa reanimacja, bo miałem kolejny wstrząs krwotoczny.
To było też nieprzyjemne dla rodziny, bo już była nadzieja, już było fajnie, a tu nagle cios, że "pan nam się zapadł". Ale nie poddawaliśmy się, i lekarze, i ja, dlatego możemy sobie teraz tutaj siedzieć i rozmawiać.
Jak długo był pan w śpiączce?
W sumie dwa tygodnie. Tylko i aż, bo niestety straciłem w tym czasie całą masę mięśniową.
Kiedy zaczął pan myśleć o powrocie na rower?
Szczerze powiedziawszy, na samym początku, jak się przebudziłem, to nie myślałem, że kiedykolwiek wsiądę na rower. Ale apetyt rośnie w miarę jedzenia. Wróciłem do domu, poczułem się lepiej, jeśli można to tak nazwać, bo cały czas leżałem w łóżku i nie mogłem chodzić. Wtedy zadzwonił do mnie dyrektor sportowy Team Hurom Mirosław Kostro z pytaniem, czy gdyby była szansa, to czy chciałbym wrócić na rower. Wtedy sobie pomyślałem: "No, jeżeli byłaby taka szansa, to dlaczego nie? Chciałbym spróbować".
To byłoby kolejne wyzwanie, bo wyzwaniem już było wstać z łóżka i nauczyć się chodzić. Następnym byłoby wrócić na rower. Do wyścigowych obciążeń, do takiej ekstremalnej jazdy na rowerze. Wtedy właśnie pojawiła się ta opcja. To był listopad lub grudzień.
Niecałe pół roku po wypadku?
Tak. To była taka iskiereczka nadziei i wtedy zmieniło się moje nastawienie.
A wcześniej myślał pan o tym, co będzie robił, jeśli nie uda się wrócić do ścigania?
Oczywiście. Od pierwszych dni kłębiły się myśli w głowie: "I co teraz? Jak ja sobie poradzę?". Myślałem, że może po prostu zostanę w sporcie, jeżeli już wstanę, dokończę tę rehabilitację i wrócę na nogi. Ale szukałem tej odpowiedzi. Na szczęście nasunęła się sama, właśnie w listopadzie, jak zadzwonił Mirek Kostro.
Kontrakt z Mazowszem podpisał pan bardzo szybko, właściwie jeszcze nie jeżdżąc. To też było zaskoczenie?
Tak. Właśnie Mirek Kostro, prezes naszego byłego klubu, miał kontakt z Dariuszem Banaszkiem, założycielem Mazowsza. To było niesamowite, że człowiek, który leży jeszcze w łóżku, nie ma masy mięśniowej, nie ma siły, żeby chodzić, podpisuje kontrakt. Pan Dariusz po prostu dał mi szansę, chyba jako jedyny człowiek na świecie.
Powiedział, że to fajnie, że chcę wrócić, że ma się to odbywać spokojnie, stopniowo, nie będzie żadnego ciśnienia, presji wyścigowej. Zacznę się ścigać wtedy, kiedy będę do tego gotowy. Powiedział też, że musiałby być idiotą, żeby mi nie pomóc. To był ten zapłon. Człowiek zainwestował swoje pieniądze w zawodnika, który mógł nie wrócić do dyspozycji.
To było niesamowite, bo pan Darek okazał ogromne serducho. To była dla mnie ekstramotywacja, żeby wziąć się do ciężkiej pracy. Nie ma słów, którymi mógłbym wyrazić moją wdzięczność.
Pierwszą próbę podjął pan jeszcze przed pandemią na Rodos, a teraz dwa wyścigi w Bułgarii. Jak pan ocenia swoją dyspozycję w tej chwili?
Na Rodos musiałem stanąć na starcie, bo taki był wymóg regulaminu. Musiało być pięciu zawodników, a część ekipy była jeszcze w Turcji. Wtedy pierwszy raz poczułem się częścią zespołu. Ale nie pojechałem w wyścigu. To jeszcze nie był ten moment, było zbyt wcześnie. Na Rodos pojechałem trenować.
Teraz w Bułgarii zaskoczyłem sam siebie. Nie spodziewałem się, że będzie tak dobrze, że wytrzymam z najlepszymi w stawce.
Aktualnie moja forma to jest coś takiego, jak okres zimowy dla przeciętnego kolarza. Takie 80 procent. Ale okazało się, że to jest wystarczające, żeby być pomocnym w zespole. Wiadomo, że jeszcze nie będę wygrywał, ale coś w tym składzie na wyścigach mogę robić i do czegoś się przydać.
Dziś największym problemem jest to, czego nie widać: blizny wewnętrzne. Wiem, że tam są, ale nie wiem gdzie. Czasem dają o sobie znać. To jest też coś, nad czym teraz mocno pracuję.
Był pan przez moment brany pod uwagę jako członek reprezentacji na Tour de Pologne. Mówił pan, że sam był zaskoczony. Dlaczego?
Tak, zaskoczyło mnie to, bo nikt tego ze mną nie konsultował. Ale z drugiej strony mnie ucieszyło, bo to znaczy, że ktoś we mnie widzi jakąś nadzieję i widzi, że po tak ciężkiej pracy wracam do siebie. Jakaś iskierka nadziei była. Zdecydowałem jednak, że to nie ma sensu, bo 80 procent to nie jest 100 procent, a jest naprawdę dużo chłopaków, którzy są aktualnie w świetnej formie, co pokazali na wyścigach czy to Sibiu Tour, czy teraz w Bułgarii. Nie było sensu zabierać im miejsca. Ja myślę, że mam czas. Jak nie w tym roku, to w przyszłym, a jak nie w przyszłym, to może za dwa lata.
Ile czasu pan potrzebuje, żeby wrócić na swoje sto procent?
Nie spodziewaliśmy się nawet tego, że w tej chwili już będę tak mocny. Ale żeby osiągnąć szczytową formę, potrzebuję tak naprawdę jeszcze przyszłej zimy i porządnych obciążeń na siłowni. Nie mogłem wystarczająco dużo ćwiczyć ze względu na obrażenia wewnętrzne, nie mogłem dźwigać dużych ciężarów. Myślę, że na początku przyszłego sezonu, jak mięśnie zimą dostaną solidny wycisk, moja forma też będzie już optymalna.
Wybiega pan już myślą w przyszłość? Są w przyszłym sezonie takie wyścigi, w których chciałby pan pojechać?
Marzę o Tour de Pologne, ale tylko w pełnej dyspozycji. Ostatnie dwa razy, kiedy jechałem w tym wyścigu, to albo byłem zbyt chudy, bo zrobiłem głupotę i chciałem się odchudzać, albo po prostu byłem chory. Nie wiedziałem, co mi dolega, dopiero później dowiedziałem się, że miałem bakteryjne zapalenie jelita cienkiego. Bakterie mnie dosłownie zjadały, nie miałem siły na nic, a miałem jechać królewski etap.
Jak pan zmienił ten trudny ostatni rok?
Zmieniłem nastawienie do codziennego życia. Uświadomiłem sobie, że jutra może nie być, że trzeba korzystać z każdego dnia. Człowiek wpadł w taki rytm sportowca: pakowanie walizek, praca, podróż, rozpakowywanie, wyścig… Przyjaciel dzwoni, że może się spotkamy, a ja odpowiadam, że nie mam czasu.
Staram się to teraz zmieniać. Nie tylko wobec przyjaciół, ale żony, dzieci, rodziny. Staram się każdego dnia znaleźć tę chwilę, żeby spędzić z nimi czas. A jak wyjeżdżam na trening, to żegnamy się tak, jakbym miał nie wrócić. To, co przeżyłem, było jednak ciężką próbą.
Czy to, przez co pan przeszedł, było czymś w rodzaju drugiego otwarcia sportowej kariery? Można tak to traktować?
W pewnym sensie tak… Chociaż faktycznie, to jest drugie otwarcie, bo nastąpił całkowity reset organizmu. Mięśnie zanikły. No, może nie włókna, ale objętość mięśniowa zniknęła, musiałem ją odbudować zupełnie od nowa. To jest jakaś nowość dla mięśni, po prostu taki restart.
Na całe szczęście wiem, jakie błędy popełniałem. Myślę, że więcej ich nie popełnię, ale zobaczymy, jak to wyjdzie w praniu. Cel jest taki, żeby osiągnąć wyższą formę, niż ta, którą miałem do tej pory.
Gdyby pan jako kolarz z tak dużymi i bolesnymi doświadczeniami miał przekazać coś młodym adeptom tego sportu, to jaka byłaby pierwsza i najważniejsza myśl?
Żeby systematycznie trenować i nigdy się nie poddawać. Jeżeli pchasz się na szczyt, to zawsze będziesz miał pod górę. Ważne, żeby o tym pamiętali. Nie można się poddawać. Sam byłem tak blisko, żeby rzucić tym wszystkim. Ale jest dobrze.

*** *** ***

Podjazd pod Złotą Górę w Ojcowie mierzy niespełna półtora kilometra. Średnie nachylenie: 8 procent. Jego pokonanie zajmuje wytrenowanemu kolarzowi około trzy i pół minuty.
Rekord tego podjazdu, tzw. KOM, należy dziś do Szymona Tracza, kolarza CCC Development Team, również pochodzącego ze Skały.
- Kiedy zrobię tu KOM-a, to będzie znak, że jestem gotowy - mówi Domagalski.
Do celu brakuje mu 21 sekund.
Autor: Mariusz Czykier / Źródło: eurosport.pl
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama