Popularne dyscypliny
Dyscypliny
Pokaż wszystko

Sztormy, delfiny i hipotermia. "Na 105 godzin Sydney-Hobart przespałem maksymalnie 15"

Emil Riisberg

31/12/2013, 18:00 GMT+1

Jakub Jankowski na jachcie "Illusion" ukończył regaty Sydney-Hobart, jedne z najsłynniejszych i najtrudniejszych na świecie. W ich trakcie widział delfiny czy wpadające na pokład latające ryby, ale był też bliski hipotermii i miał halucynacje. O tym wszystkim opowiada barwnie w rozmowie ze sport.tvn24.pl.

Foto: Eurosport

Jankowski to jedyny Polak, który wystartował w tegorocznym wyścigu Sydney-Hobart. Jachty mają w nich do przepłynięcia 630 mil morskich, czyli 1167 km. W trakcie rejsu zawsze wiele z nich się wycofuje (w tym roku dziesięć), często dochodzi do wypadków.
Z Kubą udało nam się porozmawiać już następnego dnia po tym, jak na ośmioosobowym "Illusion" dotarł do mety. Do Hobart wpłynęli jako 77., ale trzeba pamiętać, że był to jeden z najmniejszych jachtów w stawce i w swojej dywizji był drugi.
SPORT.TVN24.PL: Co robi się tuż po ukończeniu jednych z najtrudniejszych regat świata? Idzie do łóżka i śpi przez tydzień?
KUBA JANKOWKI: Oj, nie. Dopłynęliśmy do portu, a tam stało z pięćdziesiąt osób ze zgrzewkami piwa dla nas. My oczywiście śmierdzący (śmiech), bo to przecież pięć dni na jachcie, do tego w sztormiakach. Ale co, szybki prysznic i do baru, gdzie siedzą wszyscy żeglarze, niektórzy jeszcze nawet właśnie w sztormiakach. Od czasu do czasu przypływa kolejna łódka i dołącza. Także noc była długa.
Poważnie? Naprawdę po dobiciu do brzegu nie myślałeś tylko o łóżku i spaniu? Bo na jachcie pewnie nie miałeś za bardzo okazji do przymknięcia oka.
- W dzień się nie śpi, a w nocy wachty były trzygodzinne. Choć oczywiście zależy jaka jest wachta. Czasem jak coś się dzieje, jak coś się spieprzy, to wszyscy muszą wychodzić. Jak się robi zwrot to musisz zmienić koję na nawietrzną. Są więc takie wachty, że się w ogóle nie śpi. Na 105 godzin i 20 minut naszego rejsu piętnaście godzin to maks co przespałem. Choć to za dużo, raczej bliżej dziesięciu.
Żelaźni ludzie... Ale jak widać wysiłek się opłacił.
- Zajęliśmy drugie miejsce w naszej dywizji. Jestem bardzo szczęśliwy, że udało się ukończyć ten rejs na tak dobrym miejscu, ponieważ był bardzo ciężki.
Nie dziwię się, w końcu na pomysł startu w regatach wpadłeś raptem miesiąc temu. To prawda?
- Tak, tak. Na co dzień zajmuję się inną formą żeglarstwa - pływam na skipach 18-stopowych. Ale ze względu na to, że mieszkam teraz w Sydney, zacząłem się interesować i szukać załogi dla siebie. Parę osób mi pomogło i wylądowałem na "Illusion". I udało się - sterowałem, a więc pełniłem tę funkcję, w której czuje się najlepiej.
Chyba byłeś jedynym nowicjuszem na jachcie.
- Tak, to wspaniała załoga, bardzo doświadczeni żeglarze. Dla większości z nich był to już siódmy albo nawet ósmy Hobart. Wcześniej zrobiliśmy jeden wyścig oceaniczny Bird Island, to był dla mnie taki test. Chyba się spisałem, bo podjęli po nim decyzję, że biorą mnie ze sobą.
I nie było żadnych problemów z dogadaniem się? W końcu załoga multikulturowa.
- Żadnych, żeglarze zawsze znajdą wspólny język. Razem ze mną była Szwajcarka, Tajwańczyk i pięciu Australijczyków. Trzech z nich jest z Tasmanii, naprawdę twardzi goście. To przede wszystkim oni sprawili, że ta łódka szybko płynęła. Pchaliśmy ją do limitu, wyciągnęliśmy z niej sto procent. Nie odpuszczaliśmy ani przez sekundę i jesteśmy naprawdę zaskoczeni, że ten maszt jeszcze na niej stoi (śmiech).
Aż takie przeciążenia?
- Płynęliśmy piętnaście godzin na spinakerze, wycisnęliśmy maksimum. Więcej już po prostu by się nie dało.
Trzeba jednak zwrócić uwagę na to, że w tym roku pogoda wyjątkowo Wam dopisała, co na Sydney-Hobart jest raczej rzadkością.
- Nie było źle, chociaż jak dwa razy przyszedł południowo-wschodni wiatr sztormowy, to "waliło" 30-40 węzłów. Jedna noc była naprawdę bardzo ciężka, szczególnie dla naszej małej łódeczki (jacht ma 34 stopy, czyli trochę ponad 10 metrów - red.), dotarłem wtedy do granic swojej wytrzymałości. Fale przelewały się przez łódkę.
Ale przecież mówiłeś, że mieliście jakiś podział na wachty, jakiś odpoczynek?
- Akurat wtedy nie miałem. Moja wachta w tym sztormie się skończyła, a nie zmienia mnie drugi załogant. Schodzę pod pokład go obudzić i patrzę, a on leży zielony, wykończony, absolutnie nie ma siły. Powiedziałem mu "Dobra, robię Twoją wachtę za Ciebie, ale następną robisz za mnie". Ledwo zdołał kiwnąć głową. Wyszedłem z powrotem na drugą i na koniec dopadała mnie już hipotermia - nie mogłem złapać oddechu, zaczynałem mieć halucynacje, byłem już przy limicie.
To nawet takich starych wygów, jak Twoi współzałoganci, dopada choroba morska?
- Nie, to nie to, to po prostu było wykończenie fizyczne. Doświadczony żeglarz, ale w pewnym momencie zabrakło gościowi sił. Choć nie powiem, że wymiękł, to na pewno nie.
Czy to już się działo tam, obok Cieśniny Bassa, która przecież słynie ze sztormów?
- Tak, już na samym końcu tego odcinka między Australią i Tasmanią. Myśleliśmy, że jest z górki, a tu dostaliśmy wiatr prosto w dziób i cała końcówka była bardzo ciężka. A najlepsze, że przed samą metą zgasł nam wiatr i nie mogliśmy do niej dopłynąć.
Taki urok żeglarstwa.
- Dokładnie. Ale jest to bardzo ciężki rejs, który dzieli się na trzy etapy. Pierwszy, najłatwiejszy, wzdłuż wybrzeża Australii. Potem właśnie fragment między Australią i Tasmanią, najbardziej ryzykowny, bo jest tam otwarte morze i wszystko się może wydarzyć. Pogoda zmienia się tam jak w kalejdoskopie. Widzieliśmy, że "buduje się" tam sztorm i aż serce szybciej biło na ten widok. Nie wiadomo było, czy przyjdzie 30 węzłów, czy 80. Przyszło "zdrowe" 40.
Czyli mieliście szczęście.
- Jasne, że tak, mogło być dużo gorzej. Widzieliśmy przed nami jak się buduje ta chmura i jest cisza przed burzą, potem walnęło i... (śmiech). Ale płynęliśmy.
Za rok znów startujesz?
- Czemu nie? Zobaczymy, tylko chcę na większej łódce. Zainteresuję się wcześniej i będę chciał zrobić ten wyścig w najwyższej klasie. Zresztą już teraz będę odprowadzał "Loyal" do Sydney". To jest kawał bryki, jedna z najszybszych łódek na świecie. Teraz ogólnie do Hobart przypłynęła druga. Są rozczarowani, bo wpakowali w to wszystko masę pieniędzy, a jednak wygrało po raz siódmy "Wild Oats". Szacunek.
To wody niesamowicie bogate w faunę. Co ciekawego widzieliście?
- Delfiny! To jest najlepsze. Zaraz po starcie mieliśmy przez jakiś czas ciszę bez wiatru. Nagle przypłynęło dookoła nas całe stado i ten Tajwańczyk powiedział "Przyniosą nam szczęście". Minęło dosłownie piętnaście minut i popłynęliśmy. Wielorybów nie było, rekinów na szczęście też. Oczywiście od czasu do czasu na pokład wpadały latające ryby. No i ten fantastycznie świecący w nocy plankton.
Eh, pozazdrościć. Dzięki za rozmowę, szczęśliwego Nowego Roku.
- No tak, Nowy Rok! Zupełnie o tym zapomniałem. Szczęśliwego Nowego Roku!
Autor: Marcin Iwankiewicz//kdj / Źródło: sport.tvn24.pl
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama