Popularne sporty
Wszystkie sporty
Pokaż wszystko

Robert Karaś. Mistrz Ironmana, mocarz i człowiek z żelaza. Rekordy i życie Roberta Karasia. Kim jest? [SYLWETKA]

Emil Riisberg

18/08/2022, 09:43 GMT+2

Halucynacje, brak snu przez dziesiątki godzin, użądlenia i potężne odciski? Robert Karaś, gdy myśli o tym, to wzdycha i mówi: cóż, nic nowego. Trudno go złamać. Udowadnia to także teraz, na trasie Swiss Ultra Triathlon 2022. Cały Robert. Oto on.

Foto: Eurosport

Karaś (na trasie są również inni Polacy Adrian Kostera i Tomasz Lus) walczy w dolinie Renu w okolicach St. Gallen od niedzieli. Tak, od niedzieli. Czwarta doba. Dystans jest kosmiczny, piekielny. Tzw. 10-krotny Ironman.
Tłumaczymy: standardowy Ironman, popularne zawody triathlonowe, to 3,8 km w wodzie, 180 km na rowerze i 42,2 km biegu. To już jest piekło. A przecież panowie pojechali do Szwajcarii, by pokonać dziesięciokrotność takiego dystansu!
Nazwa zawodów naprawdę nieprzypadkowa, dokonać tego mogą tylko najmocniejsi z mocnych, ludzie z żelaza.
Robert za sobą ma już takie potrójne i pięciokrotne piekło. Za każdym razem bił rekord świata, nikt przed nim tak szybko nie uporał się z tymi mękami.
Przed startem w niemieckim Lensahn, latem 2018, napisał: "Nadszedł czas, by cierpieć, nadszedł czas, by walczyć, nadszedł czas, by wygrywać". To słowa Kiliana Jorneta Burgady, legendarnego katalońskiego biegacza długodystansowca.
Karaś cierpiał, walczył i wygrał. Na dystans potrójnego Ironmana składało się: 11,4 km pływania, 540 km na rowerze oraz 126,6 km biegu (trzy maratony). On pokonał to dokładnie w 30 godzin 48 minut i 58 sekund.

Lodowate ręczniki wrzały

To była walka z sobą, ale i ze skwarem. Słońce prażyło, temperatura dochodziła do 40 stopni Celsjusza. Organizatorzy dwa dni przed startem wymienili wodę w basenie, żeby ją schłodzić, ale promienie słoneczne zrobiły swoje. W dniu zawodów temperatura wody znów dobiła do 30 stopni.
Robert po wszystkim nie spał trzy dni. Jego czteroosobowy sztab okładał go lodowatymi ręcznikami. Daremna robota, te po kilkudziesięciu sekundach wrzały.
W takim upale, przy takim wysiłku nie chce się jeść, choć powinno się, żeby dostarczyć niezbędnych kalorii, czyli energii. Od kolejnych żelów energetycznych brało go na wymioty. Karaś zmuszał się do jedzenia papek ryżowych z owocami, specjalnie zmiksowanych, żeby ułatwić organizmowi przyswajanie. Były też zmieszane mięso i warzywa. Wszystkiego prawie 10 litrów. Do tego woda i napoje izotoniczne, litr na każde 40 minut.
– Miałem trzy kryzysy. Zawsze wtedy, kiedy wyobraziłem sobie, ile kilometrów zostało mi do końca. Wtedy musiałem oszukiwać umysł, dawać sobie małe zadania i dzielić etap na kilka części – wspominał w rozmowie z tvn24.pl tamte zawody.

Karaś oszukiwał umysł, by przetrwać

Oszukiwał umysł, obiecując sobie, a następnie przyznając drobne nagrody. To były dwu-, trzyminutowe masaże. Mógł sobie na nie pozwolić, bo od początku tylko powiększał przewagę nad resztą.
– Podczas biegania co dwadzieścia pętli zatrzymywałem się na masaż. Wiedziałem, że to jest złe dla mojego organizmu, że takich rzeczy nie powinno się robić, bo nie da się z miejsca ruszyć po masażu, gdy odczuwa się takie zmęczenie i taki ból. Przez pierwsze dziesięć sekund uczyłem się chodzić. Ale też zdawałem sobie sprawę, że dzięki temu moja głowa odpocznie. I odpoczęła. Przetrwałem wyścig. Przetrwałem, bo oszukałem głowę – opowiadał Karaś.
Przetrwał i wygrał, ale on leciał dalej. Stawiał sobie kolejne wyzwania. Rok temu znów błysnął, gdy pokonał pięciokrotność Ironmana.
Przez 67 godzin morderczego wysiłku w Meksyku spał dwie godziny. Gdy przyszedł pierwszy kryzys, wyobraził sobie mapę Polski, i że jeszcze "tylko" 700 km przed nim. Nie myślał, żeby z trasy zejść, ale jak zniwelować ból. Potem był drugi kryzys. I jeszcze halucynacje. I deszcz, i grad. W końcu meta - Robert znów dokonał – zdawało się - rzeczy niespotykanej. Przeżył piekło i znów pobił rekord.
19 km w basenie, 900 km na rowerze i 211 km biegiem. Zaczął w sobotę w miejscowości Leon, skończył we wtorek w Manuel Doblado. Wszystko w 67 godzin, 58 minut i jedną sekundę. Dotychczasowy rekord wynosił niespełna 73 godziny.
Sam później mówił, że nie był w Meksyku, tylko w piekle. Wyczerpany, poobijany, ale szczęśliwy i z wielką satysfakcją.
- Jestem po badaniach. W stawie skokowym prawej nogi mam trzy wielkie gule, porobiło się dużo obrzęków. Opuchlizna ma schodzić przez miesiąc. I druga noga - miałem już zabieg, bo plastry wrosły mi w odciski. Wycinali mi to, stopa była goła do mięsa. Teraz jest lepiej, już tak nie boli, bo pojawiła się pierwsza warstwa skóry, mogę chodzić. Szybko się goi, od kostki w górę nic nie czuję, żadnego bólu, żadnych zakwasów. Mam też obrzęk na kolcu biodrowym, czuję mrowienie, bo to jest akurat na nerwie. Ale to ponoć kwestia chwili i będzie lepiej – opowiadał mi świeżo po powrocie do Polski.
Były kryzysy, ból, wymiana waty, wazeliny i pampersów dla dorosłych, bo od jazdy na rowerze poranił sobie krocze. Dwa razy miał halucynacje, ale nie chwili zwątpienia. Nie, on takich nie ma.
- Nie, cały czas myślałem, co zrobić, żeby z tego się wykaraskać. Powiedziałem do swojego zespołu: "k…a, jeśli czegoś nie znajdziemy, to schodzę". Zaczęliśmy szukać, wymyślać. Jakieś tabletki przeciwbólowe, żeby to uśmierzyć. Zadziałało, choć delikatnie. Nie zszedłem z trasy, nie było mowy – mówił.
Przez całe zawody przespał w sumie dwie godziny. Ale gdyby mógł, toby z własnej woli pruł dalej.
- Za pierwszym razem wymusiłem drzemkę, gdy czekałem na lekarza, który miał opatrzyć mi rany. Za drugim razem świadomie przysnąłem, gdy czułem, że jestem nieobecny. Nie słyszałem oddechu, byłem nieobecny. Wiedziałem, że za moment może być "zgon", więc odpuściłem – opowiadał.
Cały Robert. Karaś z żelaza.

Siedem użądleń

Gdy w trwających zawodach w Szwajcarii zaatakowały go osy, zacisnął zęby i walczył dalej. Siedem ukąszeń, opuchlizna na opuchliźnie, ale co tam.
Od niedzieli pędzi po kolejny rekord, tym razem na dystansie 10-krotnego Ironmana. Jest już po pływaniu i rowerze, od czwartku biegnie. Prowadzi z olbrzymią przewagą.
W zespole go wspierającym na miejscu są jego ukochani, aktorka Agnieszka Włodarczyk z synkiem, ponadrocznym Milanem.
Robert i Agnieszka są parą od dwóch lat. Wcześniej triathlonista był żonaty. Poprzedni rozdział życia zostawił za sobą, w Elblągu. Tam trenował, tam też pracował w straży pożarnej, z żoną prowadził szkołę pływania. Rozstali się, Robert parokrotnie podkreślał, że miało to miejsce przed poznaniem Agnieszki.
A poznali się niecodziennie. Ona w mediach społecznościowych prezentowała, jak przyciąć włosy. On poprosił o indywidualne instrukcje. I tak się zaczęło.
Zamieszkali w Warszawie. Mają dziecko, świata poza sobą nie widzą.

Pracuje sześć dni w tygodniu

Karaś na sukces pracuje sześć dni w tygodniu. Rano basen, pływa co najmniej cztery kilometry. Później trzy godziny na rowerze, a na koniec bieganie. Minimum 15 kilometrów. Do tego dwa razy w tygodniu dochodzą treningi na siłowni. Wychodzi tego z 30 godzin na tydzień. Wolne ma tylko w niedzielę.
Dieta triathlonisty wygląda następująco: połowa "syfu", jak sam to nazywa, połowa starannie dobranego jedzenia. Syf, czyli kebaby, cola, batony, by zgromadzić zapasy kalorii, które i tak spali podczas treningu.
W trakcie zawodów je blokami: parę godzin na słono, parę na słodko. Żeby kubki smakowe się "przepaliły" i zapragnęły czegoś innego. Zaczyna od słodkiego: żele, izotoniki, zblendowane papki, jakiś ryż z musem jabłkowym, później mrożone truskawki. Aż w końcu wchodzi rosół na wołowinie, może pomidorowa. Wszystko oczywiście zblendowane, po kubeczku stumililitrowym, który dostaje od swojego zespołu wsparcia co kilkadziesiąt minut.

Robert Karaś: to najpiękniejsze życie

Można w Polsce wyżyć z triathlonu?
- Ja mogę, nie wiem, jak reszta. To najpiękniejsze życie, piękniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Robię, co kocham. Nie jestem chciwy, jestem szczęśliwy z tego, co mam – podkreślał rok temu.
O pieniądze się nie martwi. Ma trzech sponsorów. Stworzył aplikację dla zawodników, dzięki której wiedzą, jak mają trenować. Wydał też autobiografię.
No dobra. Za moment osiągnie swój kolejny cel. Co później. Dziesięciokrotny Ironman to dużo? Robert w planach ma coś więcej. Dwudziestokrotność. Tak. Dwudziestokrotność.
- Będę leciał dwadzieścia godzin, cztery spał. I znów: dwadzieścia - start, cztery - spanie. Płyniesz 76, jedziesz na rowerze 3600 i biegniesz jeszcze 844 kilometry. Będzie trzeba spać, bo całość ma liczyć około czterystu godzin, inaczej do mety nie dojedziesz. Wtedy zakończę karierę – zapowiedział.
Autor: Tomasz Wiśniowski / Źródło: eurosport.pl
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama