Popularne dyscypliny
Dyscypliny
Pokaż wszystko

Adrian Zieliński. Doping, banicja i po cichu skończona kariera

Emil Riisberg

08/05/2020, 10:52 GMT+2

Lada moment skończy się wisząca nad nim czteroletnia dyskwalifikacja, ale Adrian Zieliński na kolejne igrzyska olimpijskie nie pojedzie. - Definitywnie skończyłem karierę – ogłasza w rozmowie z eurosport.pl. Skończył ze sztangą po cichu, zrażony surowym potraktowaniem za dopingową wpadkę. Na siłownię chodzi, coś tam trenuje, ale ostatnio więcej myśli o tym, czy w rodzinnej Mroczy wybudują

Foto: Eurosport

- Karierę zakończyłem jakiś rok temu, po decyzji Trybunału Arbitrażowego do spraw Sportu w Lozannie. Nie oświadczyłem tego publicznie, bo dlaczego miałem to robić? To moja decyzja – zaczyna Zieliński, 31-latek, były mistrz olimpijski, były mistrz świata i Europy.
Koniec kariery mistrza w powszechnej opinii uznanego za oszusta przeszedł bez echa. - Nie mówiono o tym, bo Zieliński to temat tabu w polskim sporcie. Wszystko, co złe, to ja. Przywykłem – przyznaje gorzko.
Sztangę odsunął na bok, teraz na pierwszym miejscu są rodzina, żona i córka. A jak jest rodzina, to trzeba ją utrzymać. Zieliński poszedł w biznes, jest też samorządowcem.
- Dwa lata temu zaproponowano mi start w wyborach do rady miasta Mroczy. Jeden z kandydatów z mojego okręgu się wycofał, ja w dwa dni musiałem zebrać podpisy. Chyba czterdziestu, to zależy od wielkości miasta. W każdym razie udało się zebrać, tylko na moim osiedlu jest około dwustu mieszkańców. Przeszedłem się po ulicy i miałem zebrane. Nie musiałem robić sobie kampanii. Dla tego miasteczka, jeszcze jako sportowiec, zrobiłem wszystko – opowiada z dumą.
Dobrze się czuje w lokalnej polityce. - Fajnie jest działać na innej płaszczyźnie. Jestem w grupie, która zaangażowała się w budowę przedszkola, byłem przy podpisaniu umowy. Nie jest łatwo, bo Mrocza nie może liczyć na środki zewnętrzne, nie mamy tutaj żadnej dużej firmy, która płaciłaby nam podatki, często musimy się zapożyczać. Przedszkole budujemy z własnych środków. Będzie duże, na dwie setki dzieci – dodaje.
Z posady samorządowca nie wyżyje, bo diety są symboliczne. Prowadzi siłownię. Obecnie z powodu epidemii jest zamknięta, ale wcześniej interesy szły mu bardzo dobrze. Nie zamierza firmy zamykać.
- Ten czas przymusowej przerwy musimy przetrwać, tylko to nam pozostaje. Za dużo w to zainwestowałem, żeby się poddawać – mówi.

Pomyłka albo czyjaś sprawka

Złoty medal zdobył na igrzyskach w Londynie (2012), po kolejny pojechał do Rio de Janeiro (2016), był wielkim faworytem, ale zamiast złota przywiózł do kraju wstyd i miano oszusta i dopingowicza. Wpadł na nandrolonie, bardzo popularnym specyfiku u bywalców siłowni. To steryd, który pomaga w szybkim tempie napompować mięśnie.
Najpierw jednak złapano jego młodszego o dwa lata brata Tomka. Obydwaj startowali w tej samej kategorii wagowej, byli pewniakami do medali, a Adrian jako mistrz sprzed czterech lat był nawet skazany na złoty.
Jeden i drugi od początku przyjęli podobną linię obrony: - To jakieś nieporozumienie, pomyłka albo czyjaś sprawka. W końcu wrogów na świecie jest sporo.
Nie uwierzyli im ani ludzie z Międzynarodowej Federacji Podnoszenia Ciężarów (ona sądziła Tomasza), ani z Polskiej Agencji Antydopingowej (wyrocznia Adriana), która powstała trzy lata temu i przejęła od związków sportowych kompetencje sądu.

Szarapowa dwa lata, Zieliński cztery

Nic nie dały apelacje do Trybunału Arbitrażowego do spraw Sportu w Lozannie. To ostatnia instancja rozwiązująca sportowe spory. Obu utrzymano czteroletnie kary.
Odebrano im olimpijskie emerytury, to dożywotnie świadczenie, nieco ponad 2600 zł netto. W Polsce tracą ją wszyscy, których zdyskwalifikowano na co najmniej dwa lata. Nie stracili olimpijskich medali za Londyn, wtedy byli czyści. Obydwaj mają po jednym krążku. Tak, Tomasz też, bo on w trakcie dyskwalifikacji wzbogacił się o brąz. Skończył wtedy na dziewiątym miejscu, ale sześciu sztangistów, którzy byli przed nim, udowodniono później dźwigania na dopingu. Istne kuriozum ze świata ciężarowców, gdzie podium zawodów nigdy nie jest ostateczne, tak powszechny w tej dyscyplinie jest doping.
- Załóżmy, że Adrian nawet zawinił. Taka Szarapowa miała to samo. Ona dostała dwa lata, Adrian cztery. Mógł dostać dwa, startowałby teraz na igrzyskach, dałby Polsce złoty medal – czasu od werdyktu upłynęło sporo, ale Henryk Szynal, prezes klubu Tarpan Mrocza wciąż zaciska ze złości pięści.
W Tarpanie bracia Zielińscy wypłynęli na szerokie wody: były złote medale mistrzostw Polski do lat 17, później do lat 20, z czasem pojawiły się pierwsze sukcesy międzynarodowe. Adrianowi tytuły przychodziły łatwiej niż młodszemu bratu. Był mistrzem Europy, miał każdy kolor medalu mistrzostw świata, aż pojechał do Londynu po olimpijskie złoto. Cztery lata później, na kolejnych igrzyskach, jego kariera się złamała.
- Nie powinniśmy porównywać nandrolonu wykrytego u Adriana Zielińskiego do meldonium, substancji na stosowaniu której przyłapano Marię Szarapową. Ona miała na początku roku kontrolę antydopingową i ona okazała się pozytywna. Zawodniczka i jej sztab nie zauważyli, że ta substancja została dopiero co wpisana na listę substancji i metod zabronionych. Ostatecznie zdyskwalifikowano ją na piętnaście miesięcy – zaznacza Michał Rynkowski, dyrektor Polskiej Agencji Antydopingowej (POLADA).

"Nie zawiniłem, nie popełniłem błędu"

U sztangisty chodziło o znany i powszechny w tej dyscyplinie steryd anaboliczny.
- Nandrolon najpierw wykryto w dwóch próbkach pobranych u jego brata Tomasza Zielińskiego. Jedna dała wynik pozytywny w kraju, druga pozytywny po przebadaniu w Rio de Janeiro. Wynik pozytywny był również u Adriana Zielińskiego. Sprawa jest poważna. Obu braci spotkała standardowa kara, jaką są cztery lata dyskwalifikacji. Trybunał Arbitrażowy w Lozannie podzielił linię Panelu Dyscyplinarnego przy Polskiej Agencji Antydopingowej, która stanowiła, że nie przedstawili wiarygodnych dowodów na to, że do naruszenia przepisów doszło w nieświadomy sposób – zaznacza Rynkowski.
Zieliński od początku nie czuł się winny. Minęły lata, stanowiska nie zmienił.
- Nie mam do siebie pretensji. O nic. Nie zawiniłem. Mówiłem już tak wcześniej, bo wielokrotnie mnie o to pytano. Wszystko podtrzymuję. Nie popełniłem błędu. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Poddałem się testom na wykrywaczu kłamstw. Wynik badania wariografem potwierdził to, co zawsze mówiłem: nigdy nie stosowałem żadnego nandrolonu – zarzeka się.

Fiolka bez nazwy i terminu ważności

Zdaniem szefa Polskiej Agencji Antydopingowej Zieliński zmieniał linię obrony. W swoich wyjaśnieniach zaczął od zanieczyszczonej witaminy B12.
- Przedstawiono różne próbki, ale trudno było uznać, że witamina dostarczona przez zawodnika to była ta, którą zastosowano w czasie poprzedzającym kontrolę antydopingową. Dowód w postaci dostarczonej witaminy B12 nie był opatrzony żadnymi nazwą ani terminem ważności – podkreśla Michał Rynkowski.
Z czasem, jak przyznaje dyrektor POLADA, zawodnik zaczął podważać procedurę samego badania wykonanego w warszawskim laboratorium.
- Przed Trybunałem w Lozannie zawodnik wycofał się z zeznań dotyczących witaminy B12 i skoncentrował się na rzekomych błędach proceduralnych, które miały wpłynąć na wynik analizy. W próbce A zabrakło moczu do dalszych analiz, więc podzielono próbkę B. To oznaczało, że część próbki B stało się próbką A. Procedura była uzgodniona ze Światową Agencją Antydopingową – tłumaczy Rynkowski.

Przebadany wykrywaczem kłamstw

Sztangista w pewnym momencie przedstawił wynik badania wariografem, ale nikt do tego poważnie nie podchodził.
- Badanie wariografem nie jest uznawane za wiarygodne. Żaden sąd nie uzna go za dowód rozstrzygający, miarodajny. Może być tylko traktowany jako pomocniczy – uzasadnia dyrektor POLADA.
Wariograf można oszukać. Wystarczy dłuższy odstęp czasu między spornym wydarzeniem a badaniem i przepytywany będzie miał mniejszy stosunek emocjonalny do zadawanych pytań. U Zielińskiego takie badanie wykonano po ponad roku od igrzysk.
- Nigdy nie popełniłem błędu, ażeby się oczyścić, zrobiłem wszystko, a nawet dwieście procent tego, co mogłem zrobić. Tak mi powiedział mój mecenas – zarzeka się były zawodnik.
W lipcu skończy mu się czteroletnia dyskwalifikacja. Przeszkody formalno-prawne znikną i jeśli będzie chciał, to znów będzie mógł trenować i startować.
Na razie nie chce.
- Trochę zmieniło się u mnie, zmieniły się priorytety życiowe. Skupiam się na celach prywatnych i zawodowych, na rodzinie i siłowni, którą prowadzę. Mam rodzinę na utrzymaniu. Po prostu – przyznaje.

Drżeli o życie córki

To, że igrzyska w Tokio zostały przełożone, też nie ma dla niego żadnego znaczenia. Po Rio de Janeiro zmieniono zasady olimpijskiej kwalifikacji. Teraz sztangiści muszą regularnie brać udział w zawodach (sześć startów przez 1,5 roku) i podczas nich bezdyskusyjnie poddawać się kontrolom antydopingowym. To swoisty bat na oszustów, uniemożliwiający olimpijski start tym najdłużej zdyskwalifikowanym za najpoważniejsze przewinienia.
- Znajomi mnie pytają, czemu nie chcę skupić się na igrzyskach. Nie chcę, bo nie mam szans i czasu, żeby trenować. Szkoda zdrowia. Jeśli chciałbym wrócić, dałbym radę przygotować się na olimpijski medal. Ale powtórzę: zmieniły się moje priorytety – tłumaczy.
Powrót z igrzysk miał być podwójnym szczęściem. Czekał na drugi olimpijski medal i na pierwsze dziecko, bo żona Iwona była w zaawansowanej ciąży.
Córka urodziła się poważnie chora, dobrych kilka tygodni przed czasem.
- Drżeliśmy o jej życie. Dwa miesiące walczyła o życie. Najgorsza była bezsilność. Nic nie byliśmy w stanie zrobić. Teraz jest lepiej, wyprostowało się. Do ukończenia przez nią roku jeździliśmy od lekarza do lekarza. Niedawno byliśmy na bilansie i wyszło, że jest wszystko w porządku, nawet w porównaniu do rówieśników – przyznaje z wyraźną ulgą.
To wtedy zrozumiał, że to rodzina, a nie sport jest na pierwszym miejscu.

"Lepiej, żebyś zginął"

Narodziny dziecka, w dodatku poważnie chorego, zbiegły się z ostracyzmem z powodu dopingu. Przez kilka miesięcy po igrzyskach nie oglądał telewizji, ale nie odciął się od Facebooka. Dostawał różne wiadomości, najczęściej były to groźby.
- Robiły to jakieś osoby z fejkowych kont. Pisano: "nie wychodź na ulicę", "zhańbiłeś się", "lepiej, żebyś zginął". Nie brałem tego do siebie, bo bym zwariował – zapewnia Zieliński.
Cały czas ćwiczy, bo nie przestał lubić dźwigania.
- Mam swoją siłownię, trudno nie trenować, ale nie jest to trening typowy dla sztangisty. Czasami jest tak, że trenuję piętnaście minut i muszę przerwać, bo coś jest do zrobienia w domu, dostaję telefon i muszę jechać – przyznaje.
Jeśli chciałby wrócić na pomost i do sztangi na poważnie, ma gdzie.
- Gdyby on i jego brat chcieli startować w reprezentacji, jeśli mieliby ochotę, to proszę bardzo. Odbyli karę i mogą wracać – zapewnia prezes Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów Mariusz Jędra.
Henryk Szynal z Tarpan Mrocza liczy na więcej: - Chciałbym, żeby Adrian dalej ćwiczył i pojechał na kolejne igrzyska, w 2024 roku. Miałby wtedy 36 lat, dałby radę. Dzisiaj ciągle nikt mu w Polsce nie podskoczy.
Autor: Tomasz Wiśniowski / Źródło: eurosport.pl
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama