Popularne dyscypliny
Dyscypliny
Pokaż wszystko

Alessandro Zanardi - sylwetka i historia byłego kierowcy F1, który uległ poważnemu wypadkowi we Włoszech

Emil Riisberg

11/07/2020, 05:10 GMT+2

Już raz oszukał przeznaczenie. Po makabrycznym wypadku ksiądz udzielił mu ostatniego namaszczenia. Gdy się obudził, dowiedział się, że stracił obie nogi. Nie przejął się, cieszył się, że żył. Dalej odnosił sukcesy, nawet w nowej dyscyplinie. Pokazał niepełnosprawnym, że chcieć to móc. Alessandro Zanardi za swoją pasję płaci teraz być może najwyższą cenę, bo od kilku tygodni pozostaje w śpiączce

Foto: Eurosport

Okoliczności ostatniego wypadku są tym bardziej przygnębiające, że wyścig "Obiettivo Tricolor" dla niepełnosprawnych sportowców miał nieść nadzieję. Symbolizować powrót do normalności we Włoszech, gdzie pandemia COVID-19 zebrała śmiertelne żniwo. 50 paraolimpijczyków, wśród nich Zanardi, występujący też w roli inicjatora akcji, wystartowało 12 czerwca z północy kraju. Metę wyznaczono 17 dni później w Santa Maria de Leuca w Apulii.

Pod koła ciężarówki

Do dramatu doszło 19 czerwca między Pienzą a San Quirico d'Orcia w Toskanii. Zanardi stracił panowanie nad swoim napędzanym siłą rąk trójkołowym rowerem (tzw. handbike), zjechał na przeciwległy pas drogi i zderzył się z ciężarówką. Kierowca pojazdu próbował reagować, uniknąć wypadku, ale sytuacja była już beznadziejna.
53-latek ze zmiażdżoną twarzą i skomplikowanymi złamaniami kości czołowej został przetransportowany helikopterem do szpitala w Sienie. Pierwsza operacja trwała trzy godziny.
- Stan zdrowia Zanardiego jest krytyczny, ale stabilny. Powiedziałem jego żonie, że absolutnie warto podjąć leczenie. Teraz rozpocznie się próba ustabilizowania stanu zdrowia. Potrwa to co najmniej przez kolejnych 10 dni. Jaka będzie prognoza jutro, za tydzień, za 15 dni? Tego nie wiem. Nie poznamy jego stanu neurologicznego, jeśli się nie obudzi. O ile w ogóle to zrobi - mówił na gorąco Giuseppe Oliveri, neurochirurg szpitala Santa Maria alle Scotte w Sienie.
Potem była druga operacja, po której poinformowano, że "jego stan pozostaje stabilny z punktu widzenia układu sercowo-oddechowego i metabolicznego, ale jest też poważny z neurologicznego punktu widzenia". Podczas trzeciej, która miała miejsce w poniedziałek, lekarze przez pięć godzin rekonstruowali twarz Włocha.
Zanardi wciąż pozostaje w śpiączce farmakologicznej.
Jego wypadek poruszył cały kraj. "Nigdy się nie poddałeś i dzięki swojej niezwykłej sile umysłu pokonałeś tysiące trudności. Nie poddawaj się, cała Italia jest z tobą" - napisał premier Giuseppe Conte. Z kolei Matteo Salvini, były wicepremier i minister spraw wewnętrznych, nazwał go "wielkim wojownikiem".
Nie było w tym cienia przesady. Historia Zanardiego dla wielu może być inspiracją.

Sukcesy w cieniu tragedii

Urodził się w 1966 roku w Bolonii. Ojciec był hydraulikiem, matka pracowała jako szwaczka.
Rodzinę naznaczyła tragedia, gdy w wypadku samochodowym zginęła 15-letnia siostra Cristina, która marzyła o wielkiej karierze pływaczki. Był rok 1979. Alessandro, wtedy 13-letni chłopak, zaczął ścigać się w kartingu, choć na jego wyobraźnię działały najpierw motocykle.
- Byłem szalony. Po śmierci Cristiny moi rodzice stali się nadopiekuńczy. Byli wystraszeni, bojąc się dnia, w którym ich jedyne dziecko skończy 14 lat i będzie mogło prowadzić motocykl - wspominał Zanardi na łamach brytyjskiego dziennika "The Guardian".
Przyjaciel rodziny doradził ojcowi Dino, żeby ten kupił synowi gokart. Tłumaczył, że lepiej będzie, jeśli Alessandro poczuje prędkość na zamkniętym torze niż na ulicy. Zanardi senior przystał, a syn zaczął ujawniać ogromny potencjał. Do 1987 roku wygrywał w krajowych mistrzostwach, potrafił też być najlepszy w Europie. Cel - wdarcie się do Formuły 1 - tylko go napędzał, choć dysponował skromnym budżetem. Rodzice nie byli przecież krezusami.
- W ciągu kolejnych lat następne serie przychodziły naturalnie dzięki wszystkim pozytywnym osiągnięciom na torze - tłumaczył w jednym z wywiadów.
Przełomowy był rok 1991. Regularnie stawał na podium w wyścigach serii Formuły 3000. Drugie miejsce w klasyfikacji generalnej dało w końcu przepustkę do absolutnej elity. Ale w sezonach 1991-1994 mógł przekonać się też, że F1 to brutalny świat, gdzie trzeba rozpychać się łokciami. Innego wyjścia nie ma.
Zanardi reprezentował barwy trzech zespołów - Jordan, Minardi i Lotus. Bez większych sukcesów. Najwyżej - szósty - był w Grand Prix Brazylii 1993. Na torze Interlagos zdobył jedyny punkt w karierze, bo wówczas nagradzano tylko sześciu najlepszych kierowców. Dziś punktuje pierwszych dziesięciu kierowców każdego wyścigu.
Był szybki, ale nie dysponował konkurencyjnymi bolidami. Musiał szukać nowego zajęcia. Trwało to miesiącami, choć zakładał, że z przeszłością w F1 chętnych do jego zatrudnienia nie zabraknie. Wyjechał więc za ocean.
- W USA nikt mnie nie znał. To było trudne - opowiadał o początkach.
W 1996 roku zaczął występować w nieistniejącej już amerykańskiej serii wyścigowej CART. Został odkryciem, najlepszym debiutantem, by później dwukrotnie świętować tytuł (1997, 1998). Pierwszy raz - jak przyznał - wszystko zagrało. Miał utalentowanego inżyniera, zgraną załogę i szybką maszynę.
A dzięki widowiskowej jeździe zyskał sławę i uznanie kibiców. Na torze robił tzw. bączki, które stały się jego znakiem rozpoznawczym. Poza nim występował w reklamach, gościł u Davida Lettermana, gwiazdy amerykańskiego talk-show.

Przeklęty wyjazd

Czego chcieć więcej, ale Zanardi postanowił drugi raz wejść do tej samej rzeki. Namówił go Frank Williams, oferując fotel kierowcy w swoim zespole Formuły 1. Obaj złożyli podpisy na trzyletnim kontrakcie wartym 15 milionów dolarów.
Jednak włoski kierowca chyba nie miał szczęścia do królowej motorsportu. Co prawda trafił do legendarnego teamu, ale akurat Williams złapał zadyszkę. Zanardi w sezonie 1999 nie wywalczył choćby punktu. Współpraca zakończyła się przedwcześnie. Nie było chemii.
Zanardi tłumaczył, że liczył na większe wsparcie od ekipy, ale bił się też w pierś - jemu z kolei zabrakło determinacji.
Wrócił do domu, do serii CART. Najpierw jako kierowca testowy. Ścigać się zaczął w roku 2001. Przeklętym dla niego.
Był 15 września. Cztery dni po ataku terrorystycznym w Nowym Jorku i Waszyngtonie. Tor Lausitz w Niemczech. Pierwszy raz amerykańska seria zawitała do Europy.
Organizatorzy nie wiedzieli, co robić. W końcu stanęło na tym, że z pojazdów znikną reklamy, w ich miejscu pojawią się amerykańskie flagi. Zawodnicy wyruszyli w hołdzie ofiarom zamachu. Wyścig z czasem zaczął układać się po myśli Zanardiego. Włoch wyprzedzał kolejnych kierowców i objął prowadzenie.
- Samochód sprawował się bez zarzutu, pit stop poszedł gładko. Po nim zostawało 13 okrążeń do mety, ale pomyślałem sobie: "Cholera jasna, wygrałem już ten wyścig!" - przyznał.
Szybki postój okazał się pechowy. Zanardi wracając na tor, wpadł w poślizg. Pędzący z tyłu Kanadyjczyk Patrick Carpentier jakimś cudem zdążył Włocha ominąć. Kolejny za nim, Alex Tagliani, nie zdążył. Na liczniku Kanadyjczyka było 320 km/h.
Trybuny zamarły.



"Nie martw się. Ważne, że żyję"

Szczęście w nieszczęściu, że Tagliani zdołał jeszcze jakoś skręcić w lewo. Według Steve'a Olveya, dyrektora ds. medycznych CART, gdyby nie zrobił tego manewru, obaj zginęliby na miejscu.
Siła uderzenia była ogromna. Bolid złamał się jak zapałka. Części maszyny Zanardiego były rozrzucone w promieniu 180 metrów. Najbardziej ucierpiały jego nogi. - Obrażenia były takie jak u żołnierzy, którzy natrafili na minę - wspominał Olvey.
Liczyła się każda sekunda. Terry Trammel, lekarz pracujący w CART, który pospieszył z pomocą, był przekonany, że ma trzy minuty lub nawet mniej na zatrzymanie krwawienia u Zanardiego. - A i tak pomyślałem, że mamy już 45 sekund opóźnienia - wyznał.
Olvey zapytał go, jak bardzo jest źle. - Nie ma obu nóg. Nie uratujemy ich - brzmiała przerażająca odpowiedź Trammela.
Zapadła decyzja o transporcie helikopterem do szpitala w Berlinie. W międzyczasie ksiądz udzielił Zanardiemu ostatniego namaszczenia. Jego serce zatrzymywało się siedem razy, w ciele miał niecały litr krwi (u przeciętnego człowieka jest ich 5-7).
Podróż trwała 56 minut. Gdyby się jeszcze przedłużyła, pewnie już by nie żył.
Lekarze przez prawie trzy godziny walczyli o życie Zanardiego. Przez trzy kolejne dni pozostawał w śpiączce farmakologicznej. Były obawy, że niedotlenienie spowodowało trwałe uszkodzenie nerek lub mózgu.
Na szczęście nie.
- Miałeś poważny wypadek i byłeś w śpiączce przez wiele dni. Straciłeś obie nogi, ale sporo czytałam na ten temat i pewnego dnia znów będziesz mógł chodzić. Robić rzeczy, które do tej pory lubiłeś - zwróciła się do niego żona Daniela, gdy się obudził.
- Znajdziemy na to sposób. Nie martw się. Ważne, że żyję - odpowiedział Zanardi.
Z koszmarnego wyścigu niewiele pamiętał.
Po sześciu tygodniach, około 15 operacjach, opuścił szpital. Zaczęła się długa, żmudna rehabilitacja. Musiał nauczyć się na nowo chodzić w protezach. I być samodzielny, dlatego w ciągu dwóch tygodni potrafił już jeździć specjalnie przystosowanym dla niego aucie. To była forma terapii.
Zmienił również podejście do życia.
- Kiedy Daniela powiedziała, że nie mam już nóg, wierzcie lub nie, ale to był dobry dzień. Przynajmniej wiedziałem, że żyję. Gdybym kilka dni przed wypadkiem zobaczył kogoś bez nóg, powiedziałbym: "Wolałbym umrzeć, niż tak żyć". Po tym, co się stało, zdałem sobie sprawę, że utrata nóg to najmniejszy problem - wyznał po latach.

"Hej, straciłem nogi, ale nie głowę"

Zanardi wziął się z życiem za bary. W lipcu 2002 o kulach pojawił się na torze w Toronto. Symbolicznie machał na mecie flagą w biało-czarną szachownicę. Spotkał też Taglianiego, który kraksy nie mógł wymazać z pamięci. Włoch nigdy go nie obwiniał o to, co się wydarzyło w Niemczech.
- Patrząc na mnie, kiedy uśmiechałem się w tłumie, zdał sobie sprawę, że nie udawałem, gdy przekonywałem go, że ze mną wszystko w porządku - stwierdził Zanardi.
Jeszcze wtedy nie myślał o powrocie do ścigania. Najważniejsza była rodzina. Ale z czasem zaczęło ciągnąć wilka do lasu.
Po dwóch latach od wypadku stawił się na torze Lausitzring jako kierowca. Zasiadł do specjalnie przygotowanego auta - hamulcem i gazem manewrował ręcznie. Przejechał 13 okrążeń, których mu wtedy zabrakło. Najszybszy czas kółka? 37,487 s - w normalnej rywalizacji byłby piąty w kwalifikacjach. Niektórzy łapali się za głowę.
Trudno było mu jednak odzyskać licencję potrzebną do profesjonalnej rywalizacji. Lekarze kręcili nosem.
- Mówiłem im: "Hej, straciłem nogi, ale nie głowę". W końcu uznali, że wszystko będzie dobrze. Nie różnię się niczym od innych kierowców. Mój talent leży w mózgu, a nie w prawej stopie - wspominał Zanardi.
Od początku chciał inspirować. Udowadniać, że z niepełnosprawnością można żyć. Pełną piersią. Zanardi w kolejnych latach startował w wyścigach samochodów turystycznych - w roku 2005 odniósł pierwsze zwycięstwo. Nie ostatnie.
Krzywił się tylko na opinie, że jego powrót miał być wyłącznie chwytem marketingowym.
Pod koniec listopada 2006 dostał szansę testów w bolidzie F1 na torze w Walencji. Zmodyfikowaną maszynę przygotował mu zespół BMW Sauber, którego barwy reprezentował już Robert Kubica. Zanardi, który jedną ręką pokonywał zakręty, drugą operował przepustnicą, wcale ponoć nie odstawał od drugiego z kierowców Sebastiana Vettela, przyszłego mistrza świata.
- Czuję się, jakbym od lat był na bezludnej wyspie, a nagle dołącza do mnie najpiękniejsza modelka - opowiadał.
Ale twardo stąpał po ziemi. - Oczywiście wiem, że nie dostanę kontraktu w żadnej ekipie F1. Jednak szansa poprowadzenia bolidu jest po prostu niesamowita - dodał.
Zanardi miał też epizody w serii DTM (od Deutsche Tourenwagen Masters, czyli Niemieckich Mistrzostw Samochodów Turystycznych), gdzie niebawem ma zadebiutować Kubica. Włoch w 2018 roku w jednym z wyścigów był piąty, a gdy dostał komunikat o końcowej pozycji, uznał, że zespół robi sobie z niego żarty.

"Niczego bym nie zmienił"

Wtedy był już bohaterem nie tylko Italii. Na całym świecie mówiło się o jego wyczynach na handbike'u. Z igrzysk paraolimpijskich w 2012 w Londynie wrócił z trzema medalami (dwa złota i srebro). Cztery lata później w Rio wyczyn powtórzył. Jeden z sukcesów miał miejsce w przeddzień 15-lecia koszmarnego wypadku w Europie.
- Zwykle nie dziękuję Bogu za tego rodzaju rzeczy, ponieważ uważam, że Bóg ma ważniejsze powody do zmartwień. Ale dziś musiałem podnieść wzrok i mu podziękować. Czuję, że moje życie jest niekończącym się przywilejem - powiedział dziennikarzom.
Skąd pasja do trójkołowego roweru? Zaczęło się od czwartego miejsca w maratonie nowojorskim 2007 (wygrał jego edycję w 2011 roku). Zdobywał też medale mistrzostw świata, wygrywał zawody Pucharu Świata. Złapał na tyle bakcyla, że brał udział również w zawodach Ironmana, a we wrześniu 2018 ustanowił rekord świata w kategorii osób niepełnosprawnych. Dystans, na który składało się 3,8 km pływania w basenie Morza Śródziemnego, 180 km jazdy na handbike'u i 42,2 km maratonu na wózku inwalidzkim, pokonał w czasie 8:26'06.
- Po wypadku zadawałem sobie pytania: "Jak zrobię to czy tamto? Jak mogę wrócić do tego, co robiłem?". Trening z moim wyjątkowym przyjacielem lekarzem stanowił dla mnie wyzwanie i dał mi nową energię oraz pozytywne nastawienie, ponieważ zrozumiałem, że nawet bez nóg mogłem robić większość rzeczy, które były możliwe wcześniej. Rower ręczny to prawdopodobnie naturalna ewolucja mojej pasji do motocykli z czasów, gdy byłem młodszy - tłumaczył dwa lata temu.
Czy coś by zmienił? - Dostałem od życia tyle, że mogę tylko patrzeć w przód. Tak naprawdę niczego bym nie zmienił, w życiu spotkało mnie wiele dobrych rzeczy. Najlepszym sposobem jest parcie naprzód, bycie ciekawym świata i robienie tego, co się kocha - odpowiedział.
Naprzód więc, Alessandro!
Autor: Krzysztof Zaborowski / Źródło: eurosport.pl
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama