Popularne sporty
Wszystkie sporty
Pokaż wszystko

Mike Tyson vs. Evander Holyfield. Wielcy pięściarze mogą znów walczyć razem, stracili miliony dolarów

Emil Riisberg

05/07/2020, 09:16 GMT+2

Niemal w tym samym czasie wrócili do treningów. Mike Tyson ma 54, a Evander Holyfield 57 lat i zanosi się na trzecią ringową wojnę między nimi. Powód? Pieniądze. Dziś to bankruci, choć jako jedni z największych pięściarzy wagi ciężkiej zarobili grube miliony. Wszystko stracili, powody były różne.

Foto: Eurosport

Przez większość zawodowej kariery Tyson był niesamowity w ringu. Z wielką łatwością rzucał rywali na deski. Jednak poza ringiem, z jeszcze większą łatwością, rzucał czekami i szastał pieniędzmi. W pewnym momencie miał na koncie 300 milionów, a w ciągu całej kariery zarobił ponad 400. Niemożliwym jest, by w dziesięć lat normalny człowiek nagle wszystko stracił i miał 50 milionów długu. Ale Tyson normalnym człowiekiem na dobrą sprawę próbuje stać się dopiero od kilku lat.
Ustabilizował się, uspokoił, choć trauma związana z tragiczną śmiercią jego 4-letniej córeczki Exodus w pewnym momencie doprowadziła go do załamania nerwowego, alkoholizmu i nękających go niemal na każdym kroku myśli samobójczych. Powoli wychodzi na prostą, choć finansowo u niego nie jest idealnie.
Znów chce walczyć, podobnie jak Evander Holyfield. Najchętniej ponownie ze sobą. Obydwaj jeszcze mogą przyciągnąć przed telewizory tłumy, na chwilę odnaleźć w sobie dawny ogień oraz motywację. I przy okazji całkiem nieźle zarobić.

"Być może najlepszy w historii wagi ciężkiej"

Mike miał zaledwie 20 lat, gdy został najmłodszym mistrzem świata wagi ciężkiej. Nokautował rywali jak chciał i kiedy chciał. Niewielu rwało się do bitki z nim, a jeśli już, to tylko po to, żeby czym prędzej zostać znokautowanym i zgarnąć wypłatę. Jednym z najlepszych przykładów jest niepokonany wówczas były mistrz federacji IBF (wtedy jedna z trzech najważniejszych) Michael Spinks, który po latach przyznał, że tuż przed ich konfrontacją "strach dał o sobie znać".
W czerwcu 1988 roku stoczył on z posiadającym trzy pasy Tysonem walkę. Trwała 91 sekund, Spinks był trzykrotnie liczony.
- W walce ze Spinksem widziałem drugiego najlepszego, a może najlepszego zawodnika w historii wagi ciężkiej. Nie chodzi o to, że mocno uderzał, tylko o sposób, w jaki potrafił znaleźć się w odpowiedniej pozycji, by zadać dewastującą kombinację – mówił ówczesny menedżer Tysona Bill Cayton.

Mógł zakończyć karierę na szczycie

Spinks zarobił w tym czasie 13,5 mln dolarów – więcej niż za swoje wszystkie dotychczasowe walki razem wzięte. Tyson dostał 22 miliony – nigdy żaden pięściarz tyle nie skasował. Łącznie przychody z ich starcia również były w tamtym okresie rekordowe i wyniosły prawie 70 mln dolarów.
Miesiąc później Spinks oficjalnie zakończył karierę. Nie musiał już walczyć – stwierdził, że pieniędzy mu wystarczy. Po dziś jest jednym z zawodników z absolutnego topu, którzy radzą sobie finansowo, nie żyją ponad stan – ma siedmiopokojowy dom i domek gościnny, a wszystko mieści się na dwuhektarowej działce w pobliżu Filadelfii.
Tyson również zastanawiał się, czy nie rzucić tego wszystkiego. Wygrał wszystko, co było do wygrania, w dodatku w imponującym stylu. Pieniędzy miał dużo. O jego interesy dbał Jimmy Jacobs, któremu pomagał wspomniany Cayton. Byli zaufanymi ludźmi byłego trenera Tysona, najważniejszego człowieka w jego życiu i zarazem "drugiego ojca", jak sam zawodnik nazywał Cusa D'Amato.
Niestety D'Amato zmarł niecałe dwa lata wcześniej i nie zobaczył, jak jego najsłynniejszy podopieczny zdobywa mistrzostwo świata w starciu z Trevorem Berbickiem. Natomiast wspomniany Jacobs zmarł trzy miesiące przed konfrontacją ze Spinksem. To jemu absolutny król kategorii ciężkiej zadedykował błyskawiczne zwycięstwo.
Był jeszcze szkoleniowiec Kevin Rooney, potrafiący zmotywować pięściarza jak nikt inny – przed konfrontacją ze Spinksem powiedział mu, że postawił całe wynagrodzenie swoje i Tysona, że ten wygra w pierwszej rundzie. - Musiałem to zrobić. I zrobiłem. Później dowiedziałem się, że tylko żartował – wyznał tuż po zwycięstwie Mike.

Oszust i morderca wkroczył do akcji

D'Amato odszedł. Jacobs odszedł. Zostali Cayton i Rooney. Tylko na chwilę. Tymczasem na największą gwiazdę zawodowego boksu polował jeden z najsłynniejszych i zarazem najbardziej nieuczciwych promotorów w historii. Don King, Amerykanin z charakterystycznie nastraszoną fryzurą i znaczącą kartoteką. Gdy prowadził nielegalną loterię w Cleveland, trafił na trzy lata do więzienia za zabicie współpracownika. Później, kiedy objawił się światu jako organizator najsłynniejszych walk z udziałem Alego, zaczął siać zamęt.
Po walce ze Spinksem Tyson zrezygnował z usług Rooneya, który otrzymał kilka procent z zysków. Przekonał go King, który powtarzał mu, że "został okradziony".
Cayton także został odstawiony na boczny tor. To King zamierzał mieć całkowitą kontrolę nad karierą i finansami Tysona. Przypadek? – Ten człowiek potrafił oszukiwać, kłamać w żywe oczy. Zrobił mu istne pranie mózgu. Nie wiem, czy czymś mu groził, ale Mike zdecydował się na współpracę z nim. Bardzo mi go szkoda – mówił po latach Cayton.
Walka Tysona ze Spinksem, choć zakończyła się w mgnieniu oka, po dziś jest uznawana za jeden z najwspanialszych pokazów boksu w karierze "Bestii". Wszystko, co wydarzyło się po niej, było początkiem jego końca. Na ringu i poza nim.

Rozwód i pierwsza porażka

Tyson obronił swoje pasy jeszcze dwa razy. Choć szybko rozprawił się z Frankiem Bruno i Carlem Williamsem, to zwłaszcza w pierwszej z wymienionych walk przyjął kilkanaście ciosów, których wcześniej nikt nie był w stanie mu zadać. Było widać, że z mistrzem dzieje się coś niedobrego.
I działo. Przestał angażować się w treningi, spędzał coraz więcej czasu z kolegami i "podpowiadaczami" podstawianymi przez Kinga, a w 1989 roku po kilkumiesięcznej batalii wziął rozwód z Robin Givens, której sąd przyznał 10 milionów dolarów. Małżeństwem byli przez rok. W tym czasie zakochany Mike potrafił jej kupić m.in. złotą wannę za - bagatela - 2 mln dolarów.
Pieniądze zaczęły się rozchodzić błyskawicznie. W końcu przyszło najgorsze, a przynajmniej tak się wtedy wydawało. 11 lutego 1990 roku James "Buster" Douglas sprawił jedną z największych niespodzianek w historii boksu, pokonał Tysona przez nokaut w 10. rundzie. Kompletnie nieprzygotowany nowojorczyk zapłacił za zlekceważenie rywala.

Więzienie i narodziny nowych gwiazd

Problemy zaczęły się piętrzyć. Tyson coraz mniej interesował się boksem, a coraz bardziej od zawsze towarzyszącymi mu imprezami.
King i jego "doradcy" na każdym kroku podkreślali, by o nic się nie martwił. A zatem hulaj dusza, piekła nie ma. Tyson korzystał z życia. Alkohol, narkotyki i przede wszystkim kobiety, do których zawsze miał słabość. Nie brakowało niczego. Tylko odrobiony zdrowego rozsądku i osób mogących pomóc mu udźwignąć sławę i jej negatywne konsekwencje.
W lipcu 1992 roku pięściarz został aresztowany pod zarzutem gwałtu na 18-letniej uczestniczce konkursu Miss Black America, Desiree Washington. Kilka miesięcy później został skazany na sześć lat więzienia, z możliwością ubiegania się o warunkowe zwolnienie po czterech latach.
Ostatecznie odsiedział niecałe trzy lata. Trzy lata, które wpłynęły na niego dewastująco. Już nigdy nie był tym samym pięściarzem, jakiego zapamiętał Spinks. Już nigdy nie zdołał wyjść na prostą pod względem finansowym.
W tym czasie na ringu dzieliły i rządziły nowe gwiazdy: medaliści olimpijscy z Seulu (1988) Riddick Bowe i Ray Mercer, powracający po wieloletniej przerwie George Foreman czy Lennox Lewis. Był jeszcze ten, który oglądał pojedynek Tysona z Douglasem na żywo w Tokio, a później w świetnym stylu pokonał pogromcę "Żelaznego", zgarniając trzy pasy – Evander Holyfield.

King zwietrzył interes

Amerykanin noszący przydomek "Real Deal" to w porównaniu do Tysona niespotykanie spokojny człowiek. Kontrowersje w ringu wzbudzał tylko, gdy stosował nieczyste zagrania, głównie ataki głową podczas klinczu. Zdobył brązowy medal na igrzyskach w Los Angeles (1984), a gdy przeszedł na zawodowstwo, w kilka lat wywalczył wszystkie tytuły kategorii półciężkiej. Głównie z powodu pieniędzy, ale również z chęci sprawdzenia się, w 1988 roku przeszedł do dywizji ciężkiej.
Dwa lata później znokautował w 3. rundzie wspomnianego Douglasa, odbierając mu wszystkie pasy, a następnie stoczył dochodową trylogię z Bowe'em – pięściarzem, którego karierę później na dobre zakończy Andrzej Gołota.
Holyfield z Tysonem znali się całkiem dobrze ze zgrupowań reprezentacji USA. Nigdy nie byli wrogami, ale też nie darzyli się przesadną sympatią. Gdy sparowali, to na całego. Jednak akceptowali się i mieli wzajemny szacunek. Dlatego gdy Tyson w 1995 roku opuścił więzienie i stoczył cztery niezwykle dochodowe pojedynki, Don King postanowił skonfrontować dwóch zawodników ze swojej stajni. Zwietrzył świetny interes.

"Misjonarz pokonał kata"

Mike, który zaraz po opuszczeniu zakładu karnego otrzymał ponad 30 mln dolarów zaliczki na poczet przyszłych walk, również nie protestował. Sądził, że czeka go kolejny spacerek i łatwa wypłata. A wydawał dużo i bardzo szybko – w ciągu 33 miesięcy od czasu wyjścia z więzienia przeznaczył 4,5 mln na samochody i motocykle (19 trafiło do kolegów), 100 tys. miesięcznie szło na biżuterię i ubrania, 300 tys. rocznie dostawał ogrodnik, a 400 tys. kosztowały gołębie, koty i bengalskie tygrysy, których utrzymanie pochłaniało ponad 150 tys. rocznie.
Tymczasem walka z Holyfieldem spacerkiem nie była. Gdy zabrzmiał gong rozpoczynający ósmą rundę, Tyson był już zmęczony i solidnie poobijany.
- Muszę z nim walczyć, by zasłużyć na należny mi szacunek. A już w ringu muszę spróbować zapędzić go do narożnika i po prostu boksować. On mnie trafi, zapewne padnę na deski. Jednak ja też go trafię i on też upadnie – obiecywał przed pojedynkiem Holyfield.
Od czasu powrotu na wolność, walki Tysona były krótkie, wręcz bardzo krótkie. Wcześniejszych czterech rywali demolował w 1. lub 3. rundzie. Holyfield to była inna półka, on poszedł na wojnę, wdawał się w wymiany w bliskim dystansie i większość z nich wygrał. W 11. rundzie sędzia Mitch Halpern przerwał walkę – Tyson słaniał się na nogach. Później przyznał, że nie pamiętał końcówki pojedynku.
"Misjonarz pokonał plemiennego kata", "Przyjazny szeryf zastrzelił niebezpiecznego rewolwerowca" – media prześcigały się w wymyślaniu nowych porównań, oczywiście na korzyść triumfującego Holyfielda.
Sam Tyson był zaskakująco grzeczny i spokojny. – Muszę ci pogratulować, mam do ciebie wielki szacunek. Chcę ci tylko uścisnąć dłoń – mówił po pojedynku w kierunku rywala.
To był rok 1996.

"Wściekłość i wrzask"

King nie odpuścił. Zdawał sobie sprawę, że rewanż przyciągnie przez telewizory tłumy, które wykupią transmisję. Pięściarzom obiecał rekordowe pieniądze – 35 milionów dla Holyfielda, 30 dla Tysona. Zwłaszcza drugi z wymienionych bardzo ich potrzebował – błyskawicznie trwonił cały majątek, oczywiście nie bez pomocy samego Kinga i jego sztabu.
Ponadto powoli zaczynał tracić panowanie nad sobą. Wdawał się w bójki, pojawiały się kolejne kobiety posądzającego go o napaść lub gwałt, mające nadzieję na zgarnięcie przynajmniej kilkuset tysięcy. W zdecydowanej większości składały fałszywe zeznania, ale dla świętego spokoju Tyson wolał płacić.
O Holyfieldzie było cicho, nie dostarczał pożywki mediom. Jeszcze nie. O jego pozaringowych wyczynach zrobi się głośno kilka lat później, gdy będzie miał już za sobą najlepszy okres i kolejne wielomilionowe walki na koncie, m.in. dwa kontrowersyjne starcia z Lennoksem Lewisem. Jednak najpierw czekał go lukratywny rewanż z "Bestią".
"Wściekłość i wrzask" – takim hasłem promowano drugą walkę, nawiązując do powieści Williama Faulknera. Był czerwiec 1997 roku.
W 3. rundzie okazało się, że jest po wszystkim. Tyson miał problemy, nie mógł trafić rywala, sam przyjmował ciosy, a na dodatek Holyfield trafił go głową i rozciął mu łuk brwiowy. Wtedy rozjuszony Mike uznał, że weźmie sprawy w swoje… zęby. Wychodząc do trzeciego starcia, celowo nie włożył ochraniacza na szczękę. Gdy przestrzelił potężnym lewym sierpowym, a jego głowa wylądowała na prawym barku oponenta, długo nie zastanawiał się nad kolejnym ruchem. Otworzył usta, wyglądając, jakby szykował się do ugryzienia kawałka mięsa, po czym zatopił zęby w uchu Holyfielda.
picture

Foto: Eurosport

"Zapomniałem, że on jest człowiekiem"

Nikt z 18 tysięcy ludzi zgromadzonych w hali MGM Grand w Las Vegas nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył.
– Co tu się wydarzyło? – pytał komentator stacji Showtime Steve Albert, gdy krew kapała na klatkę piersiową mistrza, przez chwilę skaczącego z bólu.
Po trwającym kilka minut zamieszaniu sędzia Mills Lane odjął Tysonowi dwa punkty (za ugryzienie i odepchnięcie rywala) i dość niespodziewanie wznowił walkę. Do końca 3. rundy pozostały 34 sekundy.
"Bestia" powtórzyła swój wyczyn, tym razem "ofiarą" było lewe ucho. Lane tego nie widział, pojedynek kontynuowano. Dopiero w narożniku, gdy sztab Holyfielda zaprezentował kolejne ślady ugryzienia, Tyson został zdyskwalifikowany. Zaraz po walce twierdził, że musiał się bronić, bo rywal nieprzepisowo atakował głową, a sędzia nie zwracał na to uwagi.
Kilka dni później dotarło do niego, że być może przekreślił swoją dalszą karierę: - Oglądając to, wy się śmiejecie. Ja patrzę na to z obrzydzeniem, pogardą, to upokarzające. To był atak wynikający z czystej nienawiści. Przez chwilę zapomniałem, że on jest człowiekiem. Myślę, że zostanę zawieszony do końca życia. Naprawdę sądzę, że wszyscy mnie nienawidzą. Nikt nie jest karany tak surowo jak ja.
Walka pobiła wszelkie finansowe rekordy. Znaleźli się też tacy, którzy próbowali zarobić na cierpieniu Holyfielda. Brylowała w tym zwłaszcza branża cukiernicza. W Pasadenie stworzono czekoladki w kształcie odgryzionego ucha.

Wojna z Kingiem

Tyson staczał się coraz niżej. Trzy lata później na jego drodze stanął Gołota. Polak po trzech rundach zrezygnował z dalszej walki, to kilka dni później okazało się, że "Żelazny" walczył pod wpływem marihuany. Pojedynek uznano za nieodbyty.
Ostatnie duże pieniądze zarobił w 2002 roku, gdy został zdeklasowany i znokautowany przez Lennoksa Lewisa, któremu podczas konferencji groził wyrwaniem serca, a jego dzieciom – choć Lewis ich nie miał – zmiażdżeniem jąder.
Karierę zakończył w 2005 roku, gdy nie był w stanie kontynuować walki z przeciętnym Kevinem McBride'em.
W tym czasie nie miał już pieniędzy. Był kompletnie spłukany. Domagał się 100 milionów dolarów od Kinga. Teraz to Tyson twierdził, że został okradziony. Panowie zawarli ugodę, a pięściarz dostał 14 milionów. Zgodził się na tyle, by choć w małym stopniu spłacić długi. Bankructwo ogłosił w 2007 roku.
- W boksie to zawsze zawodnik dostaje najmniej – podkreślał.
Jak okradany był Tyson? Oszacowano, że King zarobił dzięki niemu minimum 65 mln dolarów, brał 30 proc. z wynagrodzenia za każdą walkę, choć nieoficjalnie mówi się nawet o 50 proc. W jego zarobkach nie uwzględniono wpływów ze sprzedaży pojedynków poza USA.

Samochód dla każdego

A jak Mike się bawił? W swoim życiu kupił przynajmniej 111 samochodów, z czego ponad połowę rozbił lub rozdał. Podczas organizowanych przez siebie imprez proponował "kolegom", by zamiast taksówki wrócili do domu jednym z jego samochodów. Nie pamiętał, komu je pożyczał. O tym, jak wiele tracił, gdy sprowadzał towarzystwo do domu, nawet nie ma sensu wspominać. Goście potrafili znaleźć pieniądze nawet w koszu na brudną bieliznę.
- Oni nie byli tam dla mnie, nie troszczyli się o mnie. Chcieli tylko pieniędzy i pobyć w towarzystwie Tysona – żalił się później.
Bawili się w jego posiadłościach w: Ohio, Connecticut, Maryland i Las Vegas. Każda z wielkim ogrodem, basenem. Każda z całym personelem ludzi.
Co jeszcze? Wizyta u jubilera - każdorazowo wydawał przynajmniej 100 tys. dolarów. Ciuchy – minimum 20-30 tys., co dwa tygodnie.
- Pieniądze się mnie nie trzymały. Czasem wydawałem je bez opamiętania – przyznał po latach.

Nie taki święty

Z Holyfieldem było inaczej. On nigdy nie narzekał na Kinga. Zdawał sobie sprawę, że z każdym innym promotorem byłoby podobnie. Ten przynajmniej gwarantował mu rozgłos, szybszy dostęp do reklamodawców i największe walki. Nie miał nazwiska Tysona i zawsze był nieco niedoceniany.
Stracił swoje pasy na rzecz Lewisa, by w 2000 roku po raz czwarty zostać mistrzem wagi ciężkiej po pokonaniu Johna Ruiza. W rewanżu przegrał. Nie potrafił powiedzieć sobie dość i próbował wywalczyć tytuł rekordowy, piąty raz. Najbliżej był w 2008 roku, gdy mając 46 lat walczył z gigantycznym Rosjaninem Nikołajem Wałujewem. Został wtedy oszukany przez sędziów, przegrał na punkty. Trzy lata później oficjalnie zakończył karierę.
Dlaczego walczył tak długo? Jedni twierdzą, że z powodu ogromnych ambicji i chęci udowodnienia sobie, że nadal jest w stanie rywalizować na najwyższym poziomie. Drudzy mówią wprost – przez pieniądze. Dopiero, gdy najlepsze lata miał już za sobą, wyszło na jaw, że Holyfield wcale nie był taki święty. Ciągle mówił o Bogu, modlił się, ale w kwestii wierności wcale nie był lepszy od Tysona. Prawdopodobnie był gorszy.

"Dotarło to do mnie za późno"

Ze związków małżeńskich (trzy) i pozamałżeńskich (trzy) ma jedenaścioro dzieci. Zalegał ze spłatą alimentów, a później dobiły go urząd podatkowy i bank – zalegał z kredytem hipotecznym. A ten był niemały, Holyfield był winien 14 mln dolarów. Nic dziwnego. Jego dom w Atlancie liczył sobie: 109 pokoi, 17 łazienek, trzy kuchnie, kręgielnię, kino, garaż pełen luksusowych samochodów, olimpijskich rozmiarów basen, boisko do gry w football, prywatny las, jezioro. Prawda, że skromnie? Został przejęty przez bank i sprzedany.
Również nietrafione inwestycje zrobiły swoje. Sos (w reklamie uczestniczył Tyson), kuchenny grill, gaśnica przeciwpożarowa, firma fonograficzna - stracił ponad 15 mln dolarów. Aż zmuszony był sprzedawać na aukcjach swoje bokserskie pamiątki, w tym szlafrok, w którym wychodził do drugiej walki z Tysonem. Zaczął się pojawiać na bankietach, gdzie opowiadał o swojej karierze – inkasował 100 tys. dolarów miesięcznie, ale to i tak tylko kropla w morzu potrzeb.
W przeciwieństwie do Tysona, nie miał wokół siebie "pijawek", złych doradców. Nie prowadził imprezowego trybu życia. Jednak zgubiła go pewność siebie i wiara w to, że będzie niezwyciężony.
- Utrata wszystkiego była czymś bardzo trudnym. Upada się ciężko i mam wrażenie, że dotarło to do mnie za późno. Zdołałem przez to przejść, bo powtarzałem sobie, że skoro Bóg już raz pozwolił mi mieć taki dom, to pozwoli mi jeszcze raz. Skoro druga połowa życia zawsze jest lepsza od pierwszej, a w pierwszej zarobiłem 230 milionów, to nadal mam powód, by żyć – mówił kilka lat temu.

Pieniądze na fundacje, ale…

Dziś obaj twierdzą, że czują się najlepiej od lat. Zarówno pod względem psychicznym, jak i fizycznym.
Tysonowi bardzo pomógł ślub z trzecią żoną Lakihą Spicer. To ona była jego oparciem po śmieci córki, dopingowała go w walce z alkoholizmem i jeździła po całym świecie. Nie odstępowała go na krok, gdy wykryto u niego chorobę afektywną dwubiegunową.
W jednym z ostatnich wywiadów dawny dominator przyznał, że nadal siedzi w nim ten "straszny człowiek", który budzi grozę i był niszczycielem. I boi się, że gdy się ujawni, to razem z nim powróci "całe piekło". Dlatego chce stoczyć jeszcze kilka walk. Nie po to, by rozgromić rywala i poskromić podrażnione ambicje. Poprzez trening chce pokonać własne demony, a w ringu raz jeszcze zaprezentować swoje umiejętności. Chce cieszyć się boksem.
Holyfield – podobnie jak jego były rywal – chce toczyć pojedynki, z których wpływy zostaną przeznaczone na fundacje charytatywne. Pieniądze z pierwszej walki mają pomóc najmłodszym, którzy z powodu pandemii COVID-19 mają ograniczony dostęp do edukacji. W przypadku Tysona chodzi o organizacje wspierające bezdomnych i osoby walczące z uzależnieniami.
Naturalnym jest, że kibice boksu domagają się ich trzeciej konfrontacji. Jednak szczytne cele to za mało, by do niej doprowadzić. Holyfield nawet nie ukrywa, o co chodzi.
- Wszystko zależy od tego, jak wiele pieniędzy będę mógł zarobić, a także tego, czym dla nich, organizatorów, są "dobre pieniądze". Bo ja wiem, co to są dobre pieniądze – wyznał.
Tyson zapewne się z nim zgodzi.
Autor: Piotr Onami / Źródło: eurosport.pl
Powiązane tematy
Udostępnij
Reklama
Reklama